poniedziałek, 12 grudnia 2016

O płycie „Rimbaud” Tomasza Budzyńskiego, Michała Jacaszka i Mikołaja Trzaski



Część I

Samogłoski
 
Wokalnie płyta zaczyna się od wokalizy na dwóch samogłoskach. A i O brzmią też, grzmią, w pierwszych słowach albumu: tArczO włOchatA, ArmatO. 

Sam Rimbaud w wierszu „Samogłoski” (tłumaczenie Ważyka) wyjaśniał: „A czerń”, „O błękity” znaczy. Poeta, zapuszczając się w głębie znaczeń tych dźwięków, przeciwstawiał je sobie, umieszczał na dwóch końcach skali: „A, czarny i włochaty gorset lśniących wspaniale / Much, co brzęczą w odorze, cień w zatokę zaszyty”; „O, trąba niebiańska, co dziwne świsty kołysze, / Obszary, gdzie Anioły i Światy prują ciszę”. W tych dwóch dźwiękach zdają się więc ukrywać tajemnice - nocy i dnia, ziemi i nieba. Straszliwych hałasów i głębokiej ciszy.

Totem
 
Pierwsze co przyszło mi do głowy podczas słuchania – zapewne pod wpływem linorytu Józefa Gielniaka, umieszczonego na okładce – to to, że osiem utworów na płycie jest jak cykl ośmiu grafik. Za pomocą popielnych obrazów opowiedziana została tu pewna historia. I każdy słuchacz - a zarazem widz - mocą swej wyobraźni będzie odczytywał ją po swojemu. 

Pierwsza w kolejności praca - szczególnie ekspresyjna „Armata” - stanowi stronę tytułową cyklu. Pełni tę funkcję, kumulując radioaktywną wręcz moc całości. To groźny totem, ustawiony na trzech nogach. Wszak trójnogiem nazwał zespół Budzyńskiego, Jacaszka i Trzaski wydawca. 

Wizje
 
Właściwy początek opowieści można znaleźć w innym miejscu – tam gdzie wrzuca nas utwór „Potop”. Barbarzyńskie pustkowie, czarny ląd, z dymiącym jeszcze, lepkim mułem. Pod jego warstwą, bez powierza i światła, ginie, obumiera, ale kiełkuje, eukariontyczne ziarenko. Jego biały, wiotki pęd omdlewając wydłuża się i nieświadomie przebija przez warstwy martwej gleby, ku powierzchni. Ku księżycowemu światłu, ku dzikiemu światu. „Matinée d'ivresse” obrazuje inne doświadczenie: już napowietrzne. Doświadczenie lekkości dmuchawca, może nawet lotu w nieznanym kierunku. Wyraźne są te sferyczne elementy, kształty kuliste. Ale może to po prostu ogromna, złotożółta tarcza Księżyca? „Fêtes de la faim” przyjmuje inne kształty, ubiera w nie jakąś niepokojącą, biologiczną, rytualną siłę. Ma mięśnie, w których tli się ogień, a na czarną skórę wypływa pot. W „Enfance” z kolei faluje jezioro. Hipnotyzuje łagodnymi uderzeniami: fala za falą, fala za falą. Chmur powyżej nie słychać, ta katedra spływająca z góry wypełniona jest ciszą. Kojąca wizja piękna spoza czasu. Jak „obłoki ponad / Bałtykiem, w lecie!” u Brodskiego, jak „morze, co łączy się ze słońcem”.

Odnaleziono wreszcie? A potem uleciało.

Dekonstrukcja

 „Phrases” lśnią zieleniami, mruczą brązami, które rozbrzmiewają w pastoralnej przestrzeni. Skądś jednak biorą się zakłócenia, pojawiają się dziwne przebicia w tych wizjach. Czy to sen rwie się? Czy to zza mitologicznych obrazów przeziera rzeczywistość? Atak jest coraz bardziej gwałtowny, to „biali lądują!” („Jesteście fałszywymi murzynami”). I słychać coś na kształt przeraźliwego echa trąby ostatecznej.
Koniec.
                                                Wizja humanistyczna

Ostatni obraz na płycie - „Ja to ktoś inny” - to wizerunek człowieka. Nie portret jednak, nie popiersie. Wizja rwie się, wykoślawia, migocze. Przysłaniają ją jakieś koszmarne flashbacki. Ludzką sylwetkę z tego chaosu wydobywa jednak tęsknota, a wraz z nią dojmujący smutek. Dlatego widać wyraźnie. Ciało, które jest jak porzucona, podniszczona, ale wciąż piękna forma. Można w niej dostrzec rodzaj hieroglifu. Nie wiemy jednak jak zabrzmiałby ów tajemniczy ideogram odczytany na głos. „Ja, to ktoś inny”. Warto jednak zaznaczyć w tym miejscu, co zapisano o człowieku w kabalistycznej „Księdze blasku”: że jego postać jest postacią doskonałą, że jest to „forma, zawierająca w sobie wszystkie formy”. Ten kontekst uwydatnia - na zasadzie bolesnego kontrastu - dramatyczną, egzystencjalną wymową albumu.

Owoc

Płyta ma układ symetryczny. Soczysty, francuskojęzyczny środek otoczony jest utworami przetłumaczonymi. Dokładają się do tego ciche dźwięki fortepianu. Słuchając, przebijamy się przez kolejne warstwy – do jądra ciemności. Albo też do kresu nocy - wszak to co najważniejsze, znajdujemy nie w miąższu, nie w pestce - ale na zewnątrz. A ta wizja człowieka – ostatni na płycie utwór - jest jak ogonek utrzymujący całość na gałęzi. I on nagle się urywa. Na dźwięku O.


Część II

Klepsydry

Poetyka płyty „Rimbaud” od początku wydała mi się pod pewnymi względami podobna do poetyki „Sanatorium pod Klepsydrą” Hasa. Pewnie chodzi o nastrój niektórych części, specyficzny rodzaj surrealistycznego obrazowania, a także domniemywany przeze mnie element żydowskiego mistycyzmu. Zresztą gęsta tkanka filmu, ten ciąg przygód, wizji i awantur głównego bohatera, w niektórych momentach nicuje się w sposób przypominający opowieść z płyty. 

Spod jednej rzeczywistości przeziera tam inna, a wszystko okazuje się przebiegać w dojmującym kontekście śmierci i przemijania całych światów.

Ektoplazmy
 
A jaka właściwie jest natura rzeczywistości przedstawionej na płycie? Czy jest to sen, przestrzeń duchowa, pamięć genetyczna? A może halucynacja, albo też owoc poetyckiej wyobraźni? I co to za napięcie między owym – nieokreślonym, a wyrazistym - wewnętrznym miąższem, a rzeczywistością, która przebija się z zewnątrz, wprowadza zakłócenia, nieledwie unicestwia wcześniejsze wizje? Do tego mamy jeszcze ciszę, która zapada po wysłuchaniu albumu. Otulając go stanowi kolejną warstwę.

Przypomnijmy jak naturę rzeczywistości rysował Bruno Schulz. Pisał on o „fantastycznej fermentacji materii”, która pojawia się niekiedy w miejscach „przesyconych emanacjami wielu żywotów i zdarzeń”, a zwłaszcza w „rumowiskach obfitujących w humus wspomnień, tęsknot, jałowej nudy”. To właśnie tam - jak głosi „Traktat o manekinach” - pojawiają się „formy graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrasta się z ust śpiącego na cały stół, napełnia cały pokój, jako bujająca rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha”. Opis ten nieźle pasuje do poetyki albumu „Rimbaud”, a w świetle rzuconym przez Brunona z Drohobycza widać wyraźniej, że na pograniczu owych dwóch rzeczywistości – może zawsze jest to najpierw sen i jawa - rodzi się jakieś fundamentalne, pierwotne cierpienie. 

„Przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się strasznego bezprawia. Stąd płynie, moje panie, straszny smutek wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie nad śmiesznym swym grymasem”.

Sens
 
Zdaje sobie sprawę, że przywołanie obrazowania Schulza zatarło trochę klarowność wywodu, ale nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, zwłaszcza ze względu na postać golema. Teraz za to spróbuję być bardziej konkretny - spróbuję określić główny temat „Rimbaud”. 

Otóż moim zdaniem płyta ta mówi o poszukiwaniu głębokiej samoświadomości, o próbie poznania własnej, metafizycznej tożsamości. Najpierw mamy więc do czynienia z obrazem radykalnego pójścia „całą wstecz” - w poszukiwaniu pierwotnego matecznika, własnego źródła, gdzieś poza określanymi cywilizowanym umysłem czasem i przestrzenią.  Porzuca się więc ścieżki tej rzeczywistości, a wpada w inną - w świat archetypów i symboli. Ale chodzi o to, żeby pójść jeszcze dalej, nawet poza ich względnie bezpieczny, bo wciąż niejednoznaczny, labirynt.

Czy taka próba może się powieść? Dalszy ciąg płyty zdaje się mówić, że nie. TAM już nie da się wrócić. 

Można próbować w nieskończoność, a na koniec i tak zostaje tylko ten zagadkowy hieroglif. Wyniszczone ognistym mieczem ludzkie ciało, rozciągnięte na szpitalnym prześcieradle.

Niemniej cisza tęskni za głosem, którym ktoś kiedyś odczyta wszystkie zamarłe, tajemnicze znaki.

                                  Commentarii in Somnium Scipionis

Motyw zaglądania pod podszewkę rzeczywistości, rozwijania świadomości w oparciu o sen, przeczucie, rzeczy niewidzialne, zaświat, to rzecz, która w naszym kręgu cywilizacyjnym ma długi rodowód. U źródeł tego typu wizji, tkwi podobno – mówię w oparciu o „Odrzucony obraz” C.S. Lewisa – fragment dzieła Cycerona, napisany około 50 roku przed Chrystusem, a znany jako „Sen Scypiona”.
 
Scypion Młodszy zostaje nawiedzony we śnie przez zmarłego dziada – sławnego Scypiona Afrykańskiego. Razem unoszą się oni aż do najwyższej sfery niebieskiej (stellatum) i stamtąd spoglądają na kulkę Ziemi – znikomą wobec wymiarów kosmicznych. W ten sposób Scypion Młodszy poznaje budowę kosmosu, ale też pewne prawidła moralne oraz ich kosmiczne uzasadnienie. Pewne rzeczy lepiej widać z nieziemskiej perspektywy.

„Sen Scypiona” zainspirował Lukana: w jego wizji dusza Pompejusza ulatuje w niebo - wprost z pogrzebowego stosu. Znów widzimy w dole malutką Ziemię. Ale u Lukana pojawia się też Księżyc, którego sfera – jak twierdzili późnostarożytni naukowcy - oddziela eter od powietrza, czyli świat bogów od świata demonów.

Lunacja

Zgodnie z dawną wizją to, co znajduje się poniżej Księżyca, ulega ciągłym przemianom, jest nietrwałe, psuje się i niszczeje. Powyżej Księżyca za to króluje niezmienny, boski porządek – wieczny, jasny dzień. Pojawia się więc tu ten rodzaj kontrastu, który już znamy: czarna noc ziemskiej rzeczywistości oraz błękit świata eterycznego, rzeczywistości niebiańskiej. A i O. Nietrudno wykazać, że płyta „Rimbaud” przedstawia ową ciemną stronę kosmosu. Rozświetla ją jedynie claire de Lune, wszak Księżyc jest jedynym wyraźnie wspomnianym na płycie ciałem niebieskim. Nasza historia rozgrywa się więc tam, gdzie Makrobiusz (autor znanego komentarza do „Snu Scypiona”) widział jedynie „odpadki stworzenia”. 

Przeszłe tradycje z Księżycem łączyły srebro. Pierwiastek ten miał wywoływać u ludzi skłonność do wędrówki. Mogło to być zwykłe podróżowanie: w poszukiwaniu nowych ziem, za zyskiem, powiedzmy z handlu bronią. Ale mogło to być równie niebezpieczne błąkanie się, także w znaczeniu lunacji, a nawet obłąkania. Wędrówka do kresu nocy, do jądra ciemności, w poszukiwaniu własnej tożsamości zdecydowanie też wchodziłaby w grę.

W takich wędrówkach dobrze jest mieć towarzysza. Scypion Afrykański prowadził Scypiona Młodszego. Dante – bo „Boska Komedia” też należy do utworów inspirowanych snem Scypiona - wędrował pod opieką Wergiliusza. I w naszej opowieści przewodnikiem jest poeta. Z Wergiliuszem łączy go to, że ponadksiężycowy wzlot nie był dla niego możliwy. Dalej potrzebny byłby jeszcze inny towarzysz, jak u Dantego Beatrycze. Nie z tego świata. Ale jej ciągle nie ma.

Zakończenie

Z tych coraz bardziej rozmywających się dywagacji wyprowadźmy ostatni wniosek. Kosmiczne światy, o których pisali starożytni i średniowieczni, miały określoną strukturę. Były uporządkowane, zbudowane według proporcji i harmonii, jak kosmiczne świątynie. Świat przez który prowadzi Arthur Rimbaud już taki nie jest. Piękne wizje stulecia zdmuchnęły jak Akwilon katedrę z chmur. Lewis mówi: „spojrzeć w nocne niebo nowoczesnymi oczami, jest to jakby patrzeć na morze, które zanika we mgle albo patrzeć wokoło w bezdrożnej puszczy – wszędzie drzewa i nie ma widnokręgu”. W tym nieokreślonym miejscu, na samym dnie roku – w pierwszej połowie grudnia - się rozstajemy. 

A Mickiewicz również starał się objaśnić znaczenie głosek, choć nie na sposób synestetyczny. Pisał „O – we wszystkich dialektach słowiańskich znaczy ogół (uniwersum)”; „A – jest w sferze ludzkiej tym czym O w sferze świata”. Można przywołać jeszcze porządek liter w greckim alfabecie. Tarczo włochata. Sam Rimbaud kończy „Samogłoski” wezwaniem: „Omego!”. I brzmi to trochę jak „przyjdź”.

Witold Zimowski
(pierwsza wersja tekstu powstała w czerwcu 2015, 
zaraz po wydaniu płyty; poprawiłem ją teraz, w grudniu 2016)