piątek, 10 marca 2017

Las między światami. O płycie Delta Tree imć Mikołaja Trzaski




Zastanawiam się, czy widzieli kiedyś Państwo człowieka, mającego koronę drzewa zamiast głowy. Taką wykonaną z rurek, w których płynie zimna, ciepła woda, kawa, kakao i zielona herbata.



Maciej Rychły nazywa instrumenty grającymi rzeźbami. Przypomniało mi się to określenie przy pierwszym kontakcie z Delta Tree. Ten zbiór wyrazistych, stosunkowo krótkich utworów na różne aerofony przypomina mi bowiem kolekcję nowoczesnych rzeźb, magazyn jakichś dziwnych konstrukcji. Z pozoru być może nic ciekawego – machiny nieznanego przeznaczenia. Ale kiedy podejdziemy bliżej, weźmiemy którąś do ręki – bo dziś można! – to okaże się, że mają one bardzo osobliwe, prawie magiczne, właściwości. Otwierają się do wewnątrz.

Nie chodzi tu jednak o baśnie, metalowe i drewniane zaś rurki – saksofony i klarnety Mikołaja - nie są tylko dźwiękowymi kalejdoskopami. Tu chodzi o pasję kształtowania powietrza, do czego artysta używa całej swej – nie w każdym calu eleganckiej, wszak jesteśmy tylko ludźmi - cielesności. Ta prawdziwość jest dla mnie niezwykle ważna. Powietrze ugniatane w płucach, formowane w słupy, upychane w kanałach, w rurach, przepuszczane przez systemy cieśni, zapadek i otworów… W ten sposób oddech nabiera niesłychanej dynamiki, rozszczepia się, rodzi dźwięki, a te niosą emocje, uczucia, zachwyty, zmęczenia, zagubienia – różnorodne wibracje, fragmenty historii i opowieści. Nie tylko cielesność jest więc w tym. Cały człowiek. Tu i teraz, wczoraj i kiedyś, tam i siam. Korzenie, pień, konary, gałęzie i liście.



Maciej Geming mówi ostatnio dużo o roli intelektu w muzyce, zwłaszcza takiej która z intelektualizmem się nie kojarzy. Otóż zgadzam się: uważam, że geniusz Delty wynika z tego jak świadomie została ukształtowana materia tej płyty. Jak subtelnie potraktowano poszczególne utwory i jak złożono z nich całość. Tu też znajduję dendrologiczne analogie. I czerpię z tego, jako słuchacz, ogromną przyjemność.

Co do składania: a gdyby tak przyjąć, że każdy utwór na płycie jest osobną organową piszczałką i zagrać wszystkimi na raz? Gdyby wszystkie ścieżki odtworzyć równocześnie, w odpowiedniej przestrzeni - czyli pójść wszystkimi na raz, co jest marzeniem każdego grzybiarza...? Mam wrażenie, że powstałby w ten sposób cały, piękny las dźwięków: drzewa, zakamary, szmery zwierząt, zapachy i aury.
To jednak tylko ryzykowny eksperyment wyobraźni, który ma unaocznić siłę kreacji, jaką wyczuwam w Delcie. Lepiej iść każdą ścieżką z osobna, z każdym drzewem zawrzeć znajomość, sprawdzić co też kryje się w jego gałęziach. Kawa, herbata?
To trochę tak jakby trafić do narnijskiego Lasu Między Światami. 


poniedziałek, 6 marca 2017

Das Glasperlenspiel. O płycie „Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski)”, szkic.





Henry Purcell żył do 1695 roku, ledwie 36 lat. Alfonso Ferrabosco II zmarł w 1628, a data jego narodzin nie jest pewna, choć zapewne umarł bardziej zaawansowany w latach niż Henry.

Nie wiem co tak osobliwego jest w muzyce dawnych mistrzów, ale to chyba coś pokrewnego wieczystemu blaskowi, który przebija niekiedy z dawnych obrazów. Może to kwestia używania szlachetnych technik - tak widział to Chirico. A może właściwej niegdysiejszym czasom duchowości. Niewykluczone też, że dawnym artystom dostępne były takie warstwy psychiki i rzeczywistości, których my już dziś nie dostrzegamy. Śpimy bowiem o wiele krócej niż nasi antenaci, rówieśni Henremu czy Alfonsowi. Na jawie zaś uwagę naszą absorbują inne bodźce niż powiedzmy niuanse słonecznego oświetlenia.


Skądkolwiek to coś w dawnej muzyce się wzięło, i jakkolwiek bywa nieuchwytne, ma jednak dziwną i przenikliwą moc. Jednym z moich ważnych młodzieńczych doświadczeń było wsłuchanie się pewnego popołudnia w jedną z Bachowskich kantat. Miałem wrażenie, że z jej dźwięków wyłania się jakaś pozaczasowość, a w mojej wyobraźni zaczęły pojawiać się obrazy mitycznej, wieczystej krainy. Jak na starych rycinach - oświetlonej pięknym, złotym światłem. Byłem wówczas już po lekturze Hessego i może za jego sprawą pojawiły się takie właśnie wyobrażenia.



„W dawnych czasach malarze przedstawiali „Obcowanie Świętych” na tle złotego nieba – mówiła Hermiona do Harrego Hallera – promiennie, pięknie i spokojnie… Jest ono właśnie tym, co przedtem nazwałam wiecznością. Jest królestwem poza granicami czasu i pozoru. My tam przynależymy, tam jest nasza ojczyzna, tam podąża nasze serce, wilku stepowy, i dlatego tęsknimy za śmiercią”. Jest w tych zdaniach jakaś niezdrowa, lecz mimo wszystko pociągająca, egzaltacja: „Ach, Harry, musimy po omacku brnąć przez tyle błota i absurdu, aby dostać się do domu! Nie mamy nikogo, kto by nas prowadził, naszym jedynym przewodnikiem jest nostalgia.

Ostatnie słowa wymówiła znów delikatnym szeptem, w pokoju zapanowała cisza, słońce miało się ku zachodowi i rozświetlało błyskami złote napisy na grzbietach książek w bibliotece”.



Przypomniałem sobie te fragmenty, słuchając nowej płyty Rogińskiego. I niekoniecznie dlatego, że ona też stanowi, w pewnym sensie, taki dialog Harrego z Hermioną - Raphaela z Olgą. Bardziej chodziło mi o muzyczno-metafizyczne wyobrażenia Hallera, jak to: „...wydawało mi się, że wszędzie w tej muzyce błyszczy owa chłodna, gwiezdna jasność, drga czystość eteru. I rzeczywiście, ta muzyka była jakby zamrożonym w przestrzeń czasem, a nad nią unosiła się w bezkres nadludzka wesołość, wieczny, boski śmiech”.



Czuję, że nad „…plays Henry Purcell” także zawisły zaświaty. Ukrył się za to element dotykalny, doczesny, pachnący - tak wyraźny jeszcze na płycie Żywizny, gdzie las i człowiek. Zaświaty zawisły, ale na szczęście nie aż tak kosmicznie jak u Hessego, raczej jak chmurne niebo ponad wodą. Barokowe kompozycje wypływają bowiem z rąk Raphaela wolno, a i potem toczą się z pewnym pociągającym bezwładem. Olga Mysłowska dodaje im dostojności, ale zachowuje to Charonowe tempo oraz dojmującą aurę. Klawisze wypełniają przestrzeń w górę, aż po nieboskłon, nadając jej przy tym wilgotny charakter. A ich  brzmienie jest tak organiczne, że aż eteryczne. Czasem trudno dostrzec linię horyzontu i nie zawsze wiadomo czy jesteśmy już tam, w zaświatach, czy jeszcze tu.

(Dodam na marginesie, że pierwszy na płycie utwór przywiódł mi na myśl „Cirrus Minor” Pink Floyd, może najbardziej powietrzny utwór jaki dotąd znałem).



Zakrzywienia w tej muzyce skojarzyły mi się ze zniekształceniami obrazu, które powstają gdy patrzymy poprzez szklane naczynie z wodą, albo też przez jej powierzchnię. Może tak właśnie spogląda ktoś, o kim opowiada ta płyta? Patrzy w górę, rozciągnięty horyzontalnie. Jak utopiec na piaszczystym dnie rzeki, w którą wsączają się wody Acherontu, albo Ofelia, której woda zapomnienia zalewa oczy.



Przyznam jednak, że pierwszym literackim odniesieniem, jakie przyszło mi do głowy podczas słuchania, była „Gra szklanych paciorków” Hessego. Tytułowa gra polega przecież w dużym stopniu na dogłębnym badaniu pewnych wątków kulturowych, na szukaniu relacji między bardzo różnymi sferami życia i odległymi światami. Muzyka, znajomość zasad kompozycji różnych epok, odgrywa w niej naczelną rolę. Gra ta nie jest możliwa bez pełnego zaangażowania, dlatego jej adepci żyją w odosobnieniu, tworząc swoisty zakon. Nie ma ona zastosowania praktycznego, a równocześnie jest jakąś szczytową formą kultury. Daje przy tym grającym i obserwatorom metafizyczny dreszcz, różny jednak od tego, o którym Harry Haller mówił z Hermioną. W końcu to gra. Niewykluczone, że Magister Ludi Józef Knecht byłby zadowolony z tego co robi Raphael Rogiński. A patrzenie przez szklane paciorki też zmienia widzenie świata, może ułatwiać dostrzeganie jego osobliwych i ukrytych wymiarów.



Ale wróćmy jeszcze do wody. Josif Brodski w rozmowie z Sałomonem Wołkowem mówił, że tym co najbardziej zdumiewa go w Wenecji, jest właśnie woda:

„Przecież woda (…) to forma stężonego czasu. Na wzór Księgi – tej przez duże „K” – powracają słowa: „…a Duch Boży unaszał się nad wodami”. Skoro więc unosił się nad wodami, to się w nich odbijał. Jako, rzecz jasna, Czas – nieprawdaż? Czy Geniusz Czasu lub jego Duch. A odbity w wodzie, prędzej czy później udzielał się H2O. By tak rzec, w odzwierciedleniu. Zechciej wspomnieć wszystkie te zmarszczki na wodzie, sfałdowania i fale, ów rytm… Zwłaszcza gdy woda ma odcień szarawy, czyli ten, jaki sądząc ze wszystkiego winien mieć czas. O ile można wyobrazić sobie czas, to najściślej pod postacią wody. Stąd idea, że z wód wyłoniła się Afrodyta-Wenus: przyszła na świat z głębi czasu, czyli z wody”.

„I wszystko to dzieje się w Wenecji?” – dopytuje Wołkow. 


Ależ nie tylko tam! 

„…plays Henry Purcell” mówi przecież o tym samym. O wieczystym rytmie zmarszczek na wodzie, widzianych z góry, albo spod powierzchni. O kobiecie, która wyłania się z fal, albo w nich tonie. O narodzinach, śmierci i łodzi Charona. O tym co na dole i na górze. O czasie i nostalgii za tym, co nie przemija. O wpatrywaniu się w chmury, czym najlepiej się zajmować leżąc na łące, łodzi lub w samej wodzie. Nawet, gdy zaczyna padać. Krople wody są przecież jak szklane paciorki.

WZ



Cytaty z książek:

Hermann Hesse, Wilk Stepowy, Wrocław 1992, s. 199 i 201 (proponuję nie mylić Harrego Hallera z Potterem, mimo obecności Hermiony).

Sałomon Wołkow, Świat poety. Rozmowy z Josifem Brodskim, Warszawa 2001, s. 210.