środa, 10 października 2018

Voo Voo. Zagadka Dobrego wieczoru.

Zespół Voo Voo znalazł się ostatnio w ciekawej sytuacji. Grupa funkcjonowała od lat w swoim rytmie nagrywania płyt, grania koncertów i realizowania różnych projektów, aż tu nagle, po wydaniu płyty Dobry wieczór, rytm ten nieco się zaburzył. Ze względu na niesłabnące zainteresowanie koncertami opartymi na ostatnim materiale, wystąpiło lekkie opóźnienie w realizowaniu następnej pełnowymiarowej pozycji dyskografii. Przyczyną opóźnienia jest więc – paradoksalnie - wiatr mocno dmący w żagle zespołu. Tym bardziej intrygująca staje się więc kwestia następnej płyty, zapowiadanej już przez Wojciecha Waglewskiego.



Na początek uściślijmy fakty. Zespół Voo Voo funkcjonuje intensywnie od 30 z górką lat. Gra z jednakową skutecznością koncerty klubowe i festiwalowe; regularnie i często wydaje płyty z premierowym materiałem. Ma przy tym na tyle silną pozycję wśród publiczności, że może pozwolić sobie na sceniczną prezentację kolejnych autorskich programów - bez konieczności odgrywania zestawu utworów najpopularniejszych. W momencie kiedy dodamy do tego oryginalność samej muzyki - coraz to nowe poszukiwania w obrębie jednorodnej stylistyki - to okaże się, że mamy do czynienia ze zjawiskiem dość wyjątkowym. Pojawia się pytanie: co sprawia, że to wszystko tak sprawnie działa? 

Otóż wydaje mi się, że za funkcjonowaniem zespołu kryje się pewna idea, że Voo Voo działa w oparciu o jakiś piekielnie inteligentny koncept. Co prawda intelekt nie kojarzy się z rock and rollem, a wydaje się wręcz, że może zdusić tę muzykę. Ale może zdarzyć się też tak, że intelekt stworzy formę, która będzie sprzyjać żywemu graniu - w której sam będzie się niekiedy zawieszał, czy też zatracał; rodzaj platformy będącej dla grających miejscem spotkania, trampoliną, ale też szkieletem kształtującym ich poczynania. Wydaje mi się, że czymś takim jest właśnie zespół Waglewskiego. Jest jak workshop, rodzaj pracowni czy manufaktury, w której muzycy mogą być przyuczani, zyskują też możliwość rozwijania własnego talentu i realizowania swoich osobowości artystycznych. Nie potrafię dokładnie określić zasad funkcjonowania tego warsztatu, ale chyba warto przywołać w tym miejscu, jako szerszy kontekst, słowa lidera Voo Voo, z wywiadu przeprowadzonego jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty (Non Stop z 1986). Pan Wojciech mówił wówczas: „Czuję ciągłość muzyki z muzyką korzeni, której słucham bardzo dużo, i która służy opowiadaniu. Każde moje granie na gitarze nie jest popisem, tylko opowiadaniem. To samo jest z wokalem”. „Cała ta formuła, którą teraz zamierzam uprawiać, opiera się na kompozycjach, jako pretekście do grania, do tworzenia pewnego typu opowiadania. Cały koncert jest pomyślany jako jedno, duże opowiadanie”. Mimo, że moim zdaniem zdarzały się w historii Voo Voo momenty, kiedy muzyka bardziej służyła prezentowaniu muzycznej erudycji, niż samej treści, że powstawała bardziej dlatego, że mogła, niż dlatego z musiała, to jednak tak zarysowana idea grania, mimo upływu lat, wciąż wydaje się pozostawać w mocy.

Ów – oov - warsztatowy charakter umożliwia twórcze spotkania z innymi muzykami. To coś do czego Voo Voo przyzwyczaiło swoich fanów i co również określiło charakter muzyki na płycie Dobry wieczór. Sądzę jednak, że choć współpraca z Alimem Qasimovem i jego córką Ferghaną, dała nagraniom dodatkowy, niezwykły wymiar - to jednak co innego zadecydowało o sukcesie albumu. Powiem tak: cieszę się, że Waglewski pozwolił sobie na powrót do niektórych dźwięków, że pogodził się z tymi najbardziej podstawowymi, które przywołują ducha Voo Voo pierwszych płyt. Refren Gdybym – ta gitara i rytm – to dla mnie wręcz miejsce, w którym materializuje się specyficzny geniusz tego zespołu. W dodatku mam wrażenie, że jest to efekt podobnych poruszeń się ducha, jak w przypadku powiedzmy Muzyki do filmu „Seszele” - choć zdaję sobie sprawę, że mówię o bardzo subiektywnych odczuciach. Niemniej dostrzegam w Dobrym wieczorze spokojne kulminowanie dojrzałości zespołu, moment, kiedy – jak wczesną jesienią – zaczyna rozbrzmiewać harmonia całego roku, wcześniej trudno uchwytna. W takim momencie opowiadanie staje się bardziej autentyczne i poruszające, może przyjąć lekką i niewymuszoną formę, nie tylko muzyczną, ale i tekstową. Jak w Po godzinach czy właśnie Gdybym.


Od samego początku to jednak scena, a nie studio, stanowiła najbardziej naturalne środowisko zespołu. Koncerty Voo Voo bowiem, to nie proste odgrywanie numerów, ale przede wszystkim granie żywej muzyki. Jedną ich stroną jest kunszt wykonawczy, zaznaczający się na przykład w improwizowaniu, w rozwijaniu instrumentalnego dialogu - co odbywa się jednak pod czujnym okiem lidera, tnącego surowo przejawy muzycznego pustosłowia. Drugą zaś jest żywy udział publiczności, która też wypracowała sobie specyficzne formy uczestnictwa w tych wydarzeniach – na przykład ostatnio szybkie, „szesnastkowe” jak określa to Waglewski, klaskanie - i daje w ten sposób muzykom ów wiatr, który napędza całość. 

Jeśli, szanowny Czytelniku, nie miałeś okazji usłyszeć Voo Voo podczas tej ostatniej trasy, możesz zweryfikować powyższe słowa, zapoznając się z wydawnictwami dokumentującymi koncerty zespołu w Jarocinie i Suwałkach w lipcu 2015. Oba są interesujące - choć równocześnie poważnie się różnią. Osobiście nie mam wątpliwości, który z nich bardziej wart jest uwagi. Nagrania z Suwałki Blues Festival mają sporo ciszy między dźwiękami, a jednak zawierają mnóstwo wciągającego i porywającego grania. Niestety, w momentach, kiedy panowie szczególnie dokładają do pieca, coś niedobrego dzieje się z dźwiękiem. No i w kulminacyjnym momencie występu, podczas przepięknego rozwinięcia utworu Dokąd idą, Jan Chojnacki pozwala sobie ze sceny wygłosić słowo do radiosłuchaczy, co brutalnie wyrywa z zasłuchania, psuje dramaturgię numeru i ogólnie pozostawia okropne wrażenie. Koncert z Jarocina natomiast, dostępny wraz z boksem 30 lat Voo Voo, cały jest fantastyczny. Dźwięki są może mniej selektywne, ale za to kleją się doskonale, a wszystkie instrumenty i tak słychać jak należy. Dlatego łatwo docenić współgrę gitary pana Wojtka i saksofonów Mateusza Pospieszalskiego, nie mówiąc już o porywających momentach solowych obu dżentelmenów. Można wsłuchać się też w solidne, nośne i finezyjne partie kontrabasu Karima Martusewicza, albo przyjrzeć oryginalnemu stylowi gry Michała Bryndala, który godnie zastępując Stopę, bębni zdecydowanie po swojemu. Całość ma przyjemny, przybrudzony charakter i brzmi niezwykle stylowo - Leszkowi Łuszczowi, który zrobił miks i mastering, należą się słowa uznania! Do tego dochodzą dźwięki tambury, na której gra Piotr Chołody, oczywiście, olśniewający udział Qasimovów – to jest naprawdę lot - a także świetnie zaśpiewane przez Natalię Przybysz To, co zastanie. Co tu dużo mówić – chwilami ze sceny płynie czyste złoto. Zwraca uwagę nie tylko wzajemne porozumienie muzyków, ale też dbałość o żywą dynamikę i dramaturgię występu, oraz bardzo czujne reakcje publiczności. Atmosfera jest taka, że w pewnych momentach panu Wojciechowi wzruszenie ściskało gardło. I to udziela się słuchaczowi.

I teraz właśnie: wydaje mi się, że to, co przytrafiło się Voo Voo w ciągu ostatnich dwóch lat – i co jakoś pokazują wspomniane nagrania koncertowe - może mieć poważny wpływ na nową muzykę zespołu. Z Dobrego wieczoru może wyniknąć po prostu jeszcze lepszy ciąg dalszy. Całą sytuację rozumiem tak, że publiczność, okazując grupie tyle uczucia i zaufania, niejako ośmieliła muzyków do pozostawania wiernymi najgłębszej istocie zespołu; energia, która została wyzwolona przez owe koncertowe interakcje, podsyciła zapewne potencje, które i tak tkwią w Voo Voo, a które z roku na rok wciąż jeszcze nabierają szlachetności. Efektem może być stworzenie naprawdę odważnej, ciekawej i nasyconej istotną treścią muzyki. Przyznaję, nie mogę się już tego doczekać.