piątek, 16 marca 2018

Cukunft i Wovoka - zamknięte księgi.


12 września 2016 roku Raphael Rogiński ogłosił koniec dwóch zespołów. Cukunft i Wovoka przeszły do historii. Publiczność zyskała tym samym 3 możliwości: pogodzić się z tym faktem, nie pogodzić się z nim, pozostać przy dotychczasowej obojętności. Sam pomyślałem, że trzeba po prostu napisać o tych szczególnych orkiestrach, a zwłaszcza o płytach, które nam zostawiły. Nie da się jednak o samych  płytach, będzie więc przeplataniec. 


I


Są grupy, które dbają o rejestrację wszelkich przejawów swej aktywności. Te które nas tu zajmują do takich nie należały. Działo się w nich o wiele więcej i dalece intensywniej niż pokazują to nagrania. Płyty, o których za chwilę, są więc trochę jak osad na ściankach naczynia, z którego wyparowała woda. Stanowią – pozwalam sobie użyć  tego oklepanego sformułowania tylko ze względu na jedną z pieśni Wovoki  – sam wierzchołek góry lodowej ich muzycznego dorobku. Czy to źle? Cóż, myślę, że podobnie było w przypadku Hendrixa. Jest taki typ muzyka, dla którego zawsze ważniejsze jest teraz grania, niż wtedy – nagrywania. Taki muzyk szczodrze ofiarowuje dźwięki tym, co przychodzą na koncerty, a wiąże się to zwykle ze świadomością duchowego wymiaru tej ulotnej „zabawy”.

Mam nadzieję, że z powyższego akapitu Czytelnik nie wywiódł przekonania, że płyty Wovoki czy Cukunftu są mało interesujące. Jest zgoła odwrotnie!  Wydaje mi się, że w wielu nagraniach tych zespołów uważny Słuchacz może dosłyszeć echo tego, co w ich muzyce było najważniejsze. Trochę tak, jak w Sanatorium Pod Klepsydrą, gdzie główny bohater dostrzegł blask zagubionej, mistycznej Księgi w znalezionym przez przypadek jej rzekomym „nieurzędowym dodatku” - notce reklamowej, rozpoczynającej się od słów: „Ja, Anna Csillag, urodzona w Karłowicach na Morawach, miałam słaby porost włosów”. Nawet środkowoeuropejska lokalizacja jest tu jak najbardziej na miejscu.

 

II


Cukunft powstał w 2002 roku - istniał więc 14 lat. Z jednej strony niedługo - jak 14 mgnień wiosny. Z drugiej to jednak cała epoka. Muzyka z obu jej krańców pokazuje jak zmieniła się gitarowa sztuka Rogińskiego, jak rozwinął się jego język muzyczny. Ale owe 14 lat jest również istotne, gdy przyjrzymy się składom Cukunftu i Wovoki, ich współpracownikom i gościom. Mamy tu bowiem do czynienia ze specyficznym środowiskiem, które dobrze wykorzystało ów czas. Może nie zawojowało scen, ale wykonało ogromną pracę, tworząc muzykę z jednej strony nową, a z drugiej w jakiś sposób zakorzenioną w przeszłości, świadomie podejmującą pewne wątki kulturowe. 



Zachwycamy się Zornem i katalogiem Tzadik Records, a często nie dostrzegamy, że pod nosem mamy rzeczy co najmniej równie frapujące! – żywe, finezyjne, oparte na twardej wiedzy muzykologicznej, lecz podawane nieortodoksyjnie i grane z prawdziwym ogniem. I mam wrażenie, że fundamentalną rolę w formowaniu tej sceny odegrali właśnie muzycy, którzy byli w Cukunfcie od początku: Raphael Rogiński i Paweł Szamburski. Interesujące byłoby rozrysowanie wzajemnych relacji tego środowiska, w którym swobodnie łączy się jazz z muzyką współczesną, folkiem, bluesem, elektroniką i swobodną improwizacją. Zapewne powstałoby coś na kształt drzewa genealogicznego sceny canterburyjskiej, które tak dobrze znane jest fanom rocka. Dziwnym zresztą przypadkiem ostatnia płyta Cukunft nazywała się tak samo, jak kluczowa dla Canterbury grupa, tyle że w jidysz: Wilde Blumen.


III
  
Fonograficzny debiut Cukunft miał miejsce w 2005 roku. Lider fun Mordechaj Gebirtig wypełniło 6 pieśni bez słów. Rogiński przełożył teksty kazimierskiego pieśniarza, przywołanego w tytule płyty, na język gitary, której towarzyszy klarnet Szamburskiego oraz saksofon lub klarnet basowy Tomasza Dudy. „Pieśni nie mają słów, bo nie ma już ludzi, którzy mówiliby tym językiem” - zauważył Ireneusz Socha w swojej recenzji tego mini-albumu, który właściwie zapoczątkował temat nowej, żydowskiej muzyki w Polsce. Nie mają słów i tym bardziej są poruszające, mimo nieszczególnego pod względem technicznym brzmienia. Płytę, wydaną zresztą własnym sumptem, trudno dziś zdobyć, ale trzy utwory trafiły na następne, już w pełni oficjalne, wydawnictwo: Itstikeyt/Fargangenheit (2010, Lado ABC – wydawca wszystkich pozostałych omówionych w tekście płyt).

W tym dwupłytowym zestawie dysk Fargangenheit to ponadgodzinny zbiór studyjnych nagrań z lat  2004 – 2009. Słyszymy Cukunft we wspomnianej wyżej konfiguracji, poszerzony o fagot i perkusjonalia, albo też w składzie, w którym Rogińskiemu i Szamburskiemu towarzyszą Paweł Szpura na bębnach i Michał Górczyński na klarnecie. Ten skład można chyba uznać za podstawowy, ewentualnie użyć określenia Cukunft Mark 2. Utwory – tym razem przeważnie autorskie - płyną jeden za drugim, napędzane melorytmicznymi frazami, opartymi na specyficznych harmoniach. Wydają się dawne i współczesne równocześnie. Często nie jest łatwo odróżnić w nich partie solowe od akompaniujących, klarnety splatają się z dźwiękami gitary. Taki to subtelny, melancholijny, żydowski harmolodic. Głos pojawia się tylko w dwóch utworach: w 4 – bo całe wydawnictwo ma liczby w miejsce tytułów - Olga Mysłowska śpiewa tekst Pasoliniego, a w 12 Ewa Żurakowska interpretuje Troskę i pieśń Broniewskiego. Wbrew pozorom nie mamy zbyt wielu udanych mariaży wiersza i muzyki, ale ten fragment na pewno należy do owego ekskluzywnego grona.

Mimo, że nagrania pochodzą z różnych sesji, to brzmią spójnie, aż może pojawić się zarzut pewnej monotonii. Sporo zależy tu od nastroju słuchacza. Mi zdarza się odbierać tę płytę jako jedną opowieść, wyświetla się jak film. Chłodny, wilgotny dzień, ciepło ludzkich uczuć i rąk. W tym co indywidualne, kryje się uniwersalne. Nie wiem tylko czy akcja dzieje się przed wojną, czy teraz, w zakamarkach jakiegoś starego miasta. 
Druga w zestawie płyta – Itstikeyt – to koncert z 2009 roku. Cukunft Mark 2, poznański klub Dragon i tematy wyłącznie tradycyjne. Ale to zupełnie inny Cukunft niż w studio – jest głośno i  żywiołowo. Materiał ten cechuje pewna surowość, która utrudnia odbiór, ale warto z nią powalczyć. Zwłaszcza, że w tym składzie Cukunft był swoistą supergrupą improwizatorów – innowatorów.
 
IV 

W muzyce Rogińskiego pojawiają się różne nietypowości - zwłaszcza gdy zestawiamy ją z muzyką rockową czy pop. Ciekawe, że przeważnie nie ma w niej gitary basowej. A jeszcze ciekawsze, że wcale jej nie brakuje. Nawet mi, a muszę powiedzieć, że na dźwięki basowe jestem szczególnie wyczulony. Cukunft i w Wovoka zagospodarowywały najniższe pasma, tyle że robiły to inaczej. Bębny Pawła Szpury – zwłaszcza centralka – miewały tak ustawione brzmienie, że dołu nie brakowało. Widywałem na koncertach Raphaela, który poruszając się w górze skali, nie zapominał jednak trącać najgrubszej struny, i tak muzyka zyskiwała ten ważny fundament. A w Wovoce Ola Rzepka – wzorem Raya Manzarka – wydobywała basowe dźwięki z klawiszy. I zapewne to tylko część sztuczek, dzięki którym w muzyce Rogińskiego groove – nawet bez basu - jest obecny i wyrazisty.

Inna rzecz związana jest z doborem repertuaru. Jerzy Nowosielski już wiele lat temu zwracał uwagę na dyktaturę indywidualizmu w różnych dziedzinach sztuki współczesnej, zwłaszcza w najbliższym mu malarstwie. Sprzeciwiał się temu, twierdząc, że prawdziwa indywidualność – o ile faktycznie jest – będzie widoczna nawet przy ścisłym przestrzeganiu przyjętych z zewnątrz kanonów. Przypomniałem sobie o tym, myśląc o utworach granych przez zespoły Rogińskiego. Brak tu bowiem dążenia do grania tylko własnych kompozycji, co stanowi normę w muzyce rockowej powiedzmy od czasu The Beatles. Niemniej to co prezentował Cukunft czy Wovoka, to coś więcej niż – odpowiednio - pieśni żydowskie czy blues i negro spirituals. Tak jak My Favorite Things Coltrane’a to coś więcej niż zbiór popularnych, radiowych tematów. I chodzi właśnie o owo indywidualne piętno.

V

Ostatnią swą płytę – Wilde Blumen – Cukunft (Mark 2) nagrał w 2011 roku. Ukazała się w 2013. Rzecz stosunkowo krótka - 8 kompozycji w 35 minut, niemniej mamy do czynienia z najdoskonalszą fonograficzna pamiątką po zespole.
  

Miniatura. To słowo, które narzuca się w odniesieniu do każdego utworu - nawet siedmiominutowego Sennego kwiatka. Może dlatego, że poszczególne numery opowiadają właśnie o kwiatach, zgodnie z tytułami: Niezapominajka, Prymulka, czy Dmuchawiec. Trudno powiedzieć czy to koncept-albumik na serio czy tylko zastąpienie liczb, które porządkowały tematy na poprzednim wydawnictwie, mniej abstrakcyjnymi nazwami botanicznymi. Na pewno wiele poezji kryje się w takim zabiegu, a podkreśla to jeszcze piękna, „młodopolska” okładka. A niektóre utwory - jak wspomniany Senny kwiatek – po prostu mają w sobie wyraźny walor programowości. Trudno o drugą podobną płytę – z taką dozą pełnej uroku delikatności i poruszającej subtelności. Choć zdarzają się tu też takie momenty, jak w Maku, kiedy niespodziewanie zabrzmi zły przester. Ale to też jest doskonałe.

Zespół prowadził później jeszcze działalność koncertową. Warto wspomnieć o wspólnym występie z rumuńską śpiewaczką Marią Răducanu na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie w 2013 roku. Raz, że to znów wyraźny akcent środkowoeuropejski, a dwa, że Maria Răducanu współpracowała też Markiem Ribotem, co również stanowi ciekawy kontekst. Cukunft koncertowy – jak zaznaczyliśmy - różnił się znacznie od Cukunftu studyjnego: krzesał ogień, odlatywał w dynamiczne, otwarte formy, a w czasie ostatniej trasy – kiedy Michała Górczyńskiego zastąpił, znany z orkiestry sejneńskiej, trębacz Kacper Schroeder - zahaczał nawet o rejony psychodeliczne. Było to w 2015 roku. Grano wtedy zdaje się zupełnie nowy materiał. Nie pozostał po nim jednak żaden - w sensie nagrań profesjonalnych - ślad, poza pamięcią słuchaczy. Tak to już z Raphaelem jest. Trzeba być czujnym, żeby nie przegapiać najlepszego. 

VI

Kilkanaście lat temu pewien człowiek, znany obecnie jako Hatti Vatti, stwierdził, że w jego ocenie najważniejszym muzycznym partnerem Roberta Brylewskiego był Stopa - że właśnie ten tandem odpowiada za najlepsze rzeczy Izraela czy nawet Armii. Wydało mi się to wtedy dziwaczne: „gitarzysta i perkusista? - ale to nawet nie jest sekcja”. Po latach jednak doceniłem znaczenie i takich konfiguracji. Bo przecież Hendrix i Mitch Mitchell, bo również Raphael Rogiński i Paweł Szpura.

Dwóch doskonałych muzyków, którzy robią czasem rzeczy trudne do ogarnięcia, a równocześnie znajdują się na przeciwnym biegunie epatowania wirtuozerią, lekceważą też  wszelkie gry sceniczne z publicznością. Pierwszy pochylony nad swym Gibsonem ES-330, że gdyby nie dźwięki, zastanawiałbyś się, drogi Czytelniku, nad czym on tam tak majstruje. Tymczasem w jego grze słychać mnóstwo intrygujących odniesień i zaskakujących, często egzotycznych kontekstów. Zmienia się w zależności od składów i okoliczności, ale wciąż pozostaje swoistą i własną wypowiedzią. Ciekawą kwestią jest wyrafinowane stosowanie efektów gitarowych, które – co można zauważyć w dłuższych odstępach czasu – przychodzą i odchodzą, ale zostawiają po sobie ślady. Najważniejsze jednak, że w tym wszystkim zawsze słychać wielowymiarową opowieść, którą można sobie odtwarzać w wyobraźni. Paweł Szpura z kolei często sprawia wrażenie niewyspanego, wręcz niezadowolonego z tego, że właśnie trwa koncert. Tym większe wrażenie robią gwałtowne skoki dynamiki w jego grze, w których jest mistrzem. Bębni niezwykle płynnie, intensywnie, organicznie, gęsto, z cudownym użyciem hi-hatu i innych blach. Długo można by o tym, bo nie wiem czy jakiś inny bębniarz w Polsce ma podobny groove, brzmienie i naturalną zdolność zaskakiwania słuchacza. 








I jeszcze ta rzecz, którą potocznie nazywa się zgraniem. Pamiętam koncert Ptaszyna Wróblewskiego przed laty: wielkie wrażenie zrobili na mnie pianista i kontrabasista – bracia Niedzielowie, bliźniacy. To było słychać! – te niezliczone godziny wspólnego grania, muzyczną jedność. Podobne wrażenia zdarzało mi się wynosić z koncertów Wovoki: gitara i perkusja grające totalnie wspólnie i chyba telepatyczny kontakt Raphaela i Pawła. I jeszcze to sprzężenie zwrotne między nimi! Takie rzeczy zdarzają się zbyt rzadko i dlatego są nie do przecenienia. Czyżby więc oni też byli braćmi, też bliźniakami?

VII

Wovoka powstała w 2012 roku. Patronował jej - za sprawą nazwy - indiański szaman, inicjator odrodzenia przez Taniec Ducha. Intrygujące były regiony działania zespołu, w czym przejawiała się, jak sądzę, wspomniana wcześniej świadomość kulturowa. Rogiński, Szpura, z Mewą Chabierą i Olą Rzepką wyruszali na trasy koncertowe nie tylko po Polsce – grali między innymi na Słowacji, Ukrainie, w Rumunii i na Bałkanach. W tej, można powiedzieć, wciąż niedocenionej części Europy. Wovoka – tak jak Cukunft - zmieniała repertuar - było go znacznie więcej niż nagrano na płytach - ale trzymała się czarnej, amerykańskiej tradycji. W pierwszym programie dominowały pieśni, których autorem był Blind Willie Johnson. Znalazły się one na albumie Trees Against The Sky, któremu – za sprawą tytułu – patronował Moondog, niewidomy, awangardowy kompozytor, znany jako „wiking z Szóstej Alei”.

Ta płyta to wyjątkowo subtelna mikstura. Słychać te elementy indiańskie, ale przefiltrowane przez doorsowską stylistykę. Jest transowość, o której często pisano w kontekście Wovoki, ale nie nachalna - niemniej muzyka unosi słuchacza regiony zgoła nieoczekiwane. Zwraca uwagę silny głos Mewy, niby chłodny, ale ekspresyjny i przejmujący. I świetna jest równowaga między pewną dzikością, a wyrafinowaniem instrumentalnym i brzmieniowym. Gitary i bębny – patrz wyżej, do tego świetne klawisze, czasem saksofon, odrealnione głosy – a wszystko wspaniale przenika się ze sobą w przestrzeni. 

Pomyśleć, że przy pierwszym kontakcie z tą płytą wydała mi się ona dość konwencjonalna. Być może rację miał William Turner, który zanim zechciał pokazać swoje obrazy przyjaciołom, zalecał im spędzenie dłuższej chwili w zaciemnionym pomieszczeniu. Chodziło o przygotowanie oka na odbiór subtelnych gier światła, które stanowiło główną treść jego prac. W przypadku płyt warto pewnie zadbać o analogiczną higienę ucha - dla lepszego odbioru. Żeby ta muzyka mogła zacząć - zgodnie ze swoją naturą - rozszerzać się w rozległe przestrzenie, które zwykle prędko wypełniają się surową i groźną, lecz piękną przyrodą, rozrastają w krainy dzikie i mało ludne. Porównałbym muzykę Wovoki do rzeki, która tamtędy płynie. Czasem jest wzburzona, spieniona wśród głazów, kiedy indziej leniwa, odbija się w niej wówczas świat, jego wysokie niebiosa ponad wiekowymi drzewami. 

VIII

Ostatni longplay Wovoki ukazał się w 2015 roku. Powstawał w okresie rosyjskiej agresji na Krymie, dlatego zatytułowano go Sevastopolis. Znów sięgnięto do bluesowej tradycji, ale bezpośrednio tylko po teksty, bo pod muzyką podpisał się cały zespół. Płyta zachowuje większość zalet debiutu, ale pokazuje też ewolucję Wovoki, która jeszcze wyraźniejsza była na koncertach. Muzyka jest bardziej kolorowa, psychodeliczna, zwarta – ale nie traci przy tym właściwej sobie głębi. Mewa jeszcze lepiej śpiewa, a każdy utwór ma inną intensywność, inaczej prowadzony jest rytmicznie czy brzmieniowo. Wspaniale następują jeden po drugim, tworząc przekonującą całość. Trudno przeoczyć Niemenowską kulminację w God Will Never Change, wiodące w zaświaty additional vocals, albo okazjonalne interwencje mooga. No i gitary. Tu za przykład niech posłuży nam delikatne Hard Times on Killing Floor, gdzie splatają się trzy gitarowe ścieżki. Podstawę tworzy, prócz bębna, gitara akustyczna, koresponduje z nią lekka i połyskliwa elektryczna, a do tego dochodzą plastyczne dźwięki uzyskiwane smyczkiem - w bardzo nieoczywisty, piękny sposób. To tak jakbyśmy nasłuchiwali tajemniczych głosów rozległej równiny. Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie / Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła”...

Trzaba wspomnieć o jeszcze jednym projekcie z 2015 roku: Wovoka & Free People Tribe play Moondog. Było to wydarzenie koncertowe, które jednakowoż zostało zarejestrowane i można je oglądać na stronie ninateka.pl. W składzie zespołu Olę Rzepkę zastępował już wówczas – tymczasowo, jak się wydawało – Paweł Postaremczak, jako klawiszowiec i saksofonista. Do tego w składzie pojawiła się harfa i pani stepująca. Udało się uzyskać niezwykłą równowagę między Moondogiem i Wovoką, a w granej muzyce pojawiło się jeszcze coś więcej. Jakby uchyliły się lekko drzwi wiodące do mitycznych czy biblijnych krain.

IX

Rozległość terenów eksplorowanych przez Rogińskiego może zaskakiwać. Zacierają się tam granice między jazzem, muzyką poważną, ludową czy rockową. Mamy więc do czynienia z wyjściem poza dotychczasowy, klasyczny sposób uprawiania muzyki. Ta niecodzienna inwencja Raphaela oparta jest – na szczęście - na konkretnej wiedzy muzykologicznej i kulturowej wrażliwości. I jest w tym wszystkim coś analogicznego z przypadkiem impresjonistów, którzy wbrew klasycznym szkołom malarstwa korzystali z tego, co przyniosła dziewiętnastowieczna cywilizacja: fotografii i reprodukcji. Zyskiwali dzięki nim nie tylko inne spojrzenie na rzeczywistość, ale też dostęp do znacznej części dorobku kulturowego człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem cywilizacji pozaeuropejskich i archaicznych. Podobny proces zachodzi u Raphaela: wykorzystuje on możliwości zapoznawania się z nagraniami i innymi zapisami muzyki, często egzotycznymi tradycjami, które Europa z łatwością pomija. I w oparciu o nie tworzy własne dzieło. Jest w takiej postawie coś naturalnego, coś co przywodzi mi na myśl muzyków ludowych, którzy wyrastali w pewnej tradycji, uczyli się gry na instrumencie od starszych, ale później chłonęli - na kształt gąbki - muzykę, z którą mięli okazję zetknąć się tu czy tam. Korzystali przy tym z nowinek technicznych, szli za pojawiającymi się możliwościami i potrzebami odbiorców. I choć bywali lekceważeni przez autorytety uniwersyteckie, to równocześnie budowali przez pokolenia wrażliwość słuchaczy, wypełniali swą muzyką puste miejsca w duszach ludzi. Takie właściwości ma muzyka, która traktowana jest jako naturalna forma ekspresji człowieka - pozbawiona ram czy ograniczeń, nieuregulowana, sama szuka sobie drogi. 

Raphael przypomina mi takiego muzyka ludowego, ale już oczywiście na innym poziomie. Zwłaszcza, że sięga daleko nie tylko w poziomie, ale i w pionie. Dlatego udaje się mu łączyć nie tylko prerię z Krymem, Afrykę z Puszczą Zieloną czy czasy zaprzeszłe z współczesnością, ale też wpuszczać mgły a la 4AD w barokowe kompozycje, czyli nasycać kompetentnie ujmowaną muzykę poważną elementami muzyki pop. A przy okazji mogą powstawać dzieła tak swoiste i integralne, jak Wilde Blumen czy Sevastopolis.

X

A co ze wspomnianą na początku Anną Csillag? Podobno odkryła ów tajemniczy sposób na wzmocnienie zarostu i zapewne przypomina teraz bardziej Albrechta Dürera niż łysą śpiewaczkę.


Trzymając się jeszcze Schulzowskich analogii: wydaje się, że z wspomnianych na początku Sanatorium pod Klepsydrą ksiąg, to Biblia lepiej pasuje do Wovoki. Zwłaszcza z tą – jak czytamy u Bruna - „wielką wędrówką zwierząt, płynącą gościńcami, rozgałęzioną pochodami po kraju dalekim” - z niebem „w kluczach całym i łopotach” i „ogromną odwróconą piramidą, której daleki wierzchołek dotykał Arki”. Blind Willie Johnson zresztą wprost powoływał się na częstą lekturę Biblii. Ta druga - tajemnicza księga blasku - też pewnie byłaby na miejscu, niemniej lepiej pasuje do Cukunftu. Choć trudno sprawdzić, gdyż zaginęła. Ale czy zupełnie? 

„A gdy wiatr cicho kartkował te arkusze, wywiewając kolory i figury, spływał dreszcz przez kolumny jej tekstu, wypuszczając spomiędzy liter klucze jaskółek i skowronków. Tak ulatywała, rozsypując się, stronica za stronicą i wsiąkała łagodnie w krajobraz, który syciła swą barwnością”. 

Muzyka ma przecież takie same właściwości. Mimo, że już tej nie grają. 


(Tekst był publikowany w 25 numerze magazynu Lizard.) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz