Na początek uściślijmy fakty. Zespół Voo
Voo funkcjonuje intensywnie od 30 z górką lat. Gra z jednakową skutecznością
koncerty klubowe i festiwalowe; regularnie i często wydaje płyty z premierowym
materiałem. Ma przy tym na tyle silną pozycję wśród publiczności, że może
pozwolić sobie na sceniczną prezentację kolejnych autorskich programów - bez
konieczności odgrywania zestawu utworów najpopularniejszych. W momencie kiedy
dodamy do tego oryginalność samej muzyki - coraz to nowe poszukiwania w obrębie
jednorodnej stylistyki - to okaże się, że mamy do czynienia ze zjawiskiem dość wyjątkowym.
Pojawia się pytanie: co sprawia, że to wszystko tak sprawnie działa?
Otóż wydaje mi się, że za
funkcjonowaniem zespołu kryje się pewna idea, że Voo Voo działa w oparciu o
jakiś piekielnie inteligentny koncept. Co prawda intelekt nie kojarzy się z
rock and rollem, a wydaje się wręcz, że może zdusić tę muzykę. Ale może zdarzyć
się też tak, że intelekt stworzy formę, która będzie sprzyjać żywemu graniu - w
której sam będzie się niekiedy zawieszał, czy też zatracał; rodzaj platformy
będącej dla grających miejscem spotkania, trampoliną, ale też szkieletem
kształtującym ich poczynania. Wydaje mi się, że czymś takim jest właśnie zespół
Waglewskiego. Jest jak workshop,
rodzaj pracowni czy manufaktury, w której muzycy mogą być przyuczani, zyskują też
możliwość rozwijania własnego talentu i realizowania swoich osobowości
artystycznych. Nie potrafię dokładnie określić zasad funkcjonowania tego
warsztatu, ale chyba warto przywołać w tym miejscu, jako szerszy kontekst, słowa
lidera Voo Voo, z wywiadu przeprowadzonego jeszcze przed wydaniem pierwszej
płyty (Non Stop z 1986). Pan Wojciech
mówił wówczas: „Czuję ciągłość muzyki z muzyką korzeni, której słucham bardzo
dużo, i która służy opowiadaniu. Każde moje granie na gitarze nie jest popisem,
tylko opowiadaniem. To samo jest z wokalem”. „Cała ta formuła, którą teraz
zamierzam uprawiać, opiera się na kompozycjach, jako pretekście do grania, do
tworzenia pewnego typu opowiadania. Cały koncert jest pomyślany jako jedno,
duże opowiadanie”. Mimo, że moim zdaniem zdarzały się w historii Voo Voo
momenty, kiedy muzyka bardziej służyła prezentowaniu muzycznej erudycji, niż
samej treści, że powstawała bardziej dlatego, że mogła, niż dlatego z musiała, to
jednak tak zarysowana idea grania, mimo upływu lat, wciąż wydaje się pozostawać
w mocy.
Ów – oov
- warsztatowy charakter umożliwia twórcze spotkania z innymi muzykami. To coś
do czego Voo Voo przyzwyczaiło swoich fanów i co również określiło charakter muzyki
na płycie Dobry wieczór. Sądzę
jednak, że choć współpraca z Alimem Qasimovem i jego córką Ferghaną, dała nagraniom
dodatkowy, niezwykły wymiar - to jednak co innego zadecydowało o sukcesie
albumu. Powiem tak: cieszę się, że Waglewski pozwolił sobie na powrót do niektórych
dźwięków, że pogodził się z tymi najbardziej podstawowymi, które przywołują
ducha Voo Voo pierwszych płyt. Refren Gdybym
– ta gitara i rytm – to dla mnie wręcz miejsce, w którym materializuje się specyficzny
geniusz tego zespołu. W dodatku mam wrażenie, że jest to efekt podobnych
poruszeń się ducha, jak w przypadku powiedzmy Muzyki do filmu „Seszele” - choć zdaję sobie sprawę, że mówię o
bardzo subiektywnych odczuciach. Niemniej dostrzegam w Dobrym wieczorze spokojne kulminowanie dojrzałości zespołu, moment,
kiedy – jak wczesną jesienią – zaczyna rozbrzmiewać harmonia całego roku,
wcześniej trudno uchwytna. W takim momencie opowiadanie
staje się bardziej autentyczne i poruszające, może przyjąć lekką i niewymuszoną
formę, nie tylko muzyczną, ale i tekstową. Jak w Po godzinach czy właśnie Gdybym.
Od samego początku to jednak scena, a
nie studio, stanowiła najbardziej naturalne środowisko zespołu. Koncerty Voo
Voo bowiem, to nie proste odgrywanie numerów, ale przede wszystkim granie żywej
muzyki. Jedną ich stroną jest kunszt wykonawczy, zaznaczający się na przykład w
improwizowaniu, w rozwijaniu instrumentalnego dialogu - co odbywa się jednak pod
czujnym okiem lidera, tnącego surowo przejawy muzycznego pustosłowia. Drugą zaś
jest żywy udział publiczności, która też wypracowała sobie specyficzne formy
uczestnictwa w tych wydarzeniach – na przykład ostatnio szybkie, „szesnastkowe”
jak określa to Waglewski, klaskanie - i daje w ten sposób muzykom ów wiatr,
który napędza całość.
Jeśli, szanowny Czytelniku, nie miałeś
okazji usłyszeć Voo Voo podczas tej ostatniej trasy, możesz zweryfikować
powyższe słowa, zapoznając się z wydawnictwami dokumentującymi koncerty zespołu
w Jarocinie i Suwałkach w lipcu 2015. Oba są interesujące - choć równocześnie poważnie
się różnią. Osobiście nie mam wątpliwości, który z nich bardziej wart jest
uwagi. Nagrania z Suwałki Blues Festival
mają sporo ciszy między dźwiękami, a jednak zawierają mnóstwo wciągającego i
porywającego grania. Niestety, w momentach, kiedy panowie szczególnie dokładają
do pieca, coś niedobrego dzieje się z dźwiękiem. No i w kulminacyjnym momencie
występu, podczas przepięknego rozwinięcia utworu Dokąd idą, Jan Chojnacki pozwala sobie ze sceny wygłosić słowo do
radiosłuchaczy, co brutalnie wyrywa z zasłuchania, psuje dramaturgię numeru i ogólnie
pozostawia okropne wrażenie. Koncert z Jarocina natomiast, dostępny wraz z
boksem 30 lat Voo Voo, cały jest fantastyczny.
Dźwięki są może mniej selektywne, ale za to kleją się doskonale, a wszystkie
instrumenty i tak słychać jak należy. Dlatego łatwo docenić współgrę gitary
pana Wojtka i saksofonów Mateusza Pospieszalskiego, nie mówiąc już o
porywających momentach solowych obu dżentelmenów. Można wsłuchać się też w
solidne, nośne i finezyjne partie kontrabasu Karima Martusewicza, albo
przyjrzeć oryginalnemu stylowi gry Michała Bryndala, który godnie zastępując
Stopę, bębni zdecydowanie po swojemu. Całość ma przyjemny, przybrudzony
charakter i brzmi niezwykle stylowo - Leszkowi Łuszczowi, który zrobił miks i mastering, należą się słowa uznania! Do tego dochodzą dźwięki tambury, na
której gra Piotr Chołody, oczywiście, olśniewający udział Qasimovów – to jest
naprawdę lot - a także świetnie zaśpiewane przez Natalię Przybysz To, co zastanie. Co tu dużo mówić –
chwilami ze sceny płynie czyste złoto. Zwraca uwagę nie tylko wzajemne
porozumienie muzyków, ale też dbałość o żywą dynamikę i dramaturgię występu, oraz
bardzo czujne reakcje publiczności. Atmosfera jest taka, że w pewnych momentach
panu Wojciechowi wzruszenie ściskało gardło. I to udziela się słuchaczowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz