Mocne,
drewniane, basowe konstrukcje - nabite
ćwiekami, okute żelazem przesterów. Formujemy je w
czworobok i spinamy
łańcuchami blastów.
Wszędzie
możemy stanąć do bitwy i wszędzie
stajemy. Nam nie
zależy na pięknie czy zabawie, lecz na
morderczej skuteczności.
W starciu
łomoczą morgenszterny, huk giętej
blachy i łamane kości, warczą uderzające
bełty. A nasze
przekonania pieczętujemy
krwią i potem. Gotującą się
w gardłach flegmą.
Nie zależy
nam na pięknie, lecz
dostrzegamy je czasem - w posępnym
krajobrazie cierpienia, w budzącej
grozę pojemności świata.
My, husycki tabor zwyrodniałego hardcore punka,
nurzamy się
w jego przestworach już od dziesięcioleci.
Nie pamiętam kiedy poznałem ten obraz Rembrandta, ale prędko zaczął mi się
kojarzyć ze Sławkiem Gołaszewskim.
Może i takie swobodne łączenie bytów nie jest uprawnione, ale z drugiej
strony… mogłoby stać się elementem gry szklanych paciorków - tajemniczej sztuki
uprawianej w Kastalii, wymyślonej przez Hermanna Hessego prowincji:
„Cokolwiek ludzkość w twórczych swoich epokach wydała w zakresie wiedzy,
szczytnych myśli i dzieł sztuki, co późniejsze czasy uczonej refleksji sprowadziły
do pojęć i uczyniły naszym dobrem intelektualnym, cały ów ogromny zasób
duchowych wartości służy graczowi szklanych paciorków, który gra na nich tak,
jak organista na organach, a instrument ten jest niewiarygodnie doskonały,
manuały jego i pedały penetrują cały duchowy kosmos, liczba rejestrów jest
niemal niezliczona i teoretycznie można by z pomocą tego instrumentu odtworzyć
w grze intelektualną treść całego świata”.
Tyle o pełnej wersji gry. A my może zagramy w wersję podróżną, kieszonkową?
Rembrandt użył dębowej deski o wymiarach 28 na 34 centymetry. Farby mieszał
i nakładał w roku 1632. (To mniej więcej wtedy, kiedy w Warszawie na króla
wybierano Władysława IV i kiedy wojska cara Michała Romanowa stanęły pod
Smoleńskiem). Efekt pracy Holendra przez lata funkcjonował pod tytułem
„Medytującego filozofa” („Mediterende filosoof”). Nie sam tytuł jednak wywołał
skojarzenie z Merlinem. Tu chodziło o – i słowo to wybitnie pasuje do omawianego obrazu – o całokształt.
Rembrandta łączy się ze sztuką światłocienia, z chiaroscuro, ale w
tym konkretnym przypadku uwagę przykuwa też geometria. Oto światło wydobywa z ciemności
okrąg przedzielony spiralnymi schodami. Widzimy tajemnicze wnętrze, w którym
przenikają się różne przestrzenie. Świat za oknem i słońce odległe o 150 milionów kilometrów, którego blask oświetla filozofa. Blask paleniska,
wydobywający z ciemności postać kobiety. Zacienione schody, którymi można
wędrować do góry i na dół (ha!). Coś kryją też drzwiczki za plecami siedzącego
mężczyzny. A zapewne wiele pozostaje niewidoczne w tych zakamarkach pełnych
cieni i mroku.
Ton obrazu jest specyficzny i, no właśnie, przywodzi na myśl muzykę Asunty. Jej medytacyjne przestrzenie, gdzie łagodne, ciepłe dźwięki harmonium i
klarnetu wydobywają z głębokiej ciszy rzeczy i znaczenia. Obraz Rembrandta
zdaje się, podobnie jak pejzaże zespołu Sławka, wibrować ukrytymi tematami, krążącymi w
nim wątkami. Był zresztą odczytywany w duchu tradycji hermetycznych, tak
bliskich Gołaszewskiemu. Niektórzy nawet wyczuwają w osobliwym domu
medytującego filozofa aromaty Wschodu, widzą mandalę, a są i tacy, którzy
dostrzegają ukryty w niej symbol yin-yang.
Chyba nie potrzeba tu jednak nadmiernych dookreśleń, ani zbyt wielu słów. Choć
fakt, że słowa Sławka – odczytywane lub odsłuchiwane z archiwalnych audycji – mogą
stanowić wskazówki. Istotniejsze jest zanurzenie się w obrazie czy dźwięku. Bezpośrednie
doświadczanie. Asunta jest bowiem jak napar z ziół, jak herbaciana esencja.
Warto potrzymać na języku, a potem wypić. Otworzyć się na to, co może się
wydarzyć. To, co oddały rośliny gorącej wodzie, to opowieść o pochodzeniu
ziaren, o glebie, o słońcu, powietrzu i deszczu. Wiele świadomych i
nieświadomych spraw się tutaj łączy. Takich, co były, są, a może i takich,
które będą,
Mowa tu była o tytule, jaki przylgnął do obrazu Rembrandta. Bardzo
pasuje on do tej pracy, nie jest jednak tytułem odautorskim. Obecnie przyjmuje
się, że malarz zilustrował biblijną Księgę Tobiasza. Oto żyjący na wygnaniu Tobiasz - sprawiedliwy, lecz
stary i ślepy. Bóg doświadczył go cierpieniem, podobnie jak Hioba. Oto
jego żona Anna, która dba o męża, lecz czyni mu ciągle wyrzuty. Ma żal o drogę
sprawiedliwego, która sprowadziła na nich biedę. A zwłaszcza wyrzuca mu, że
wysłał syna z nieznajomym w niebezpieczną podróż do kraju Medów.
W podobnym ucisku jak Tobiasz znajduje się Sara, żyjąca w Medii, prześladowana przez
Asmodeusza. Modli się z ufnością do Pana następującymi słowami. „To za rzecz pewną ma
każdy, który cię chwali, iż żywot jego, jeśliby był w doświadczeniu,
ukoronowany będzie, a jeśliby był w utrapieniu, wybawiony będzie, a jeśliby był
w karaniu, ku miłosierdziu twemu przyjść mu wolno będzie. Nie kochasz się
bowiem w naszym zatraceniu; bo po niepogodzie pogodę czynisz, a po płaczu i
żałobie pociechę wlewasz. Niechże imię twoje, Boże izraelski, błogosławione
będzie na wieki”.
I rzeczywiście, księga opowiada, jak posłany przez Boga archanioł Rafał
przychodzi z pomocą wszystkim bohaterom tej niezwykłej historii. U Rembrandta
Tobiasz/filozof medytuje jeszcze nad swym smutkiem, ale już za chwilę...
Zwiastunem odmiany na lepsze, a zarazem powrotu syna i szczęśliwego spotkania
wszystkich wymienionych w domu Tobiasza, będzie jego pies. On pierwszy wrócił
do domu, przybiegł i „jakby poseł przyszedłszy cieszył się kręcąc ogonem swoim”.
Sławek Gołaszewski, o czym wiedzą wszyscy miłośnicy jego tekstów i audycji, potrafił grać w szklane paciorki. Nie bał się zaskakującego
łączenia z pozoru odległych kontekstów, więc też się nie bójmy. Zwłaszcza, gdy
prowadzą nas w takie fajne, baśniowe miejsca, gdzie chwilę możemy pobyć ciesząc się obrazem, dźwiękiem i wyczuwalną między nimi wibracją. I bądźmy dobrej myśli.
Cytaty:
H. Hesse, Gra szklanych paciorków, Poznań 2018, s. 14.
Księga
Tobiasza w tłumaczeniu Jakuba Wujka, Kraków 1962, s. 568 i 574. Sigla: Tb 3,
21-23 oraz Tb 11, 9.
Nie będzie tu regularnego opisywania ani interpretowania. Ot, garść myśli.
Pamiętam, że w czasach kiedy o Świetlikach zaczynało być głośno, pojawiały się głosy, że zespół nawiązuje do praktyk bitników, którzy prezentowali swoją poezję w klubach, z towarzyszeniem muzyki. I o ile w odniesieniu do wiekowego już dziś (hyhy) zespołu wydawało mi się to średnio trafne, o tyle w przypadku Morświna porównanie takie może okazać się bardziej uzasadnione. Przy czym od razu zaznaczam: rola muzyki na Rewolucjiii jest dalece bardziej istotna. Nie da się jej sprowadzić do rangi samego akompaniamentu.
Morświn komunikuje sprawy ze swojej perspektywy. Jest szorstki, wcale się nie stara żeby było miło i ładnie. Dźwiękami emanuje szczodrze, ale na swoich zasadach i w tempie własnego, spokojnego i głębokiego, oddechu. Może dlatego mam wrażenie, że R-aaa nie do końca zalicza się do efektów owej „wzmożonej aktywności przed końcem wszelkiej aktywności” - „miliona płyt, miliona książek”, o których mowa w utworze Tyk, tyk. Kontakt z taką muzyką, na którą składają się naturalne, niewymuszone, w pewnym sensie osobne wypowiedzi grających, jest czymś niebywale odświeżającym. Nie staramy się za bardzo, ale wychodzi nam głębia – to jest naprawdę super.
Paleta barw na płycie jest określona, lecz mimo to powstaje niezwykle bogata w faktury i niuanse rzeczywistość. Morświn operuje dźwiękiem subtelnie, w sposób bardzo wyrafinowany. Szczególnie piękne momenty pojawiają się na chwilę, by prędko ulecieć, tak jak partia olkuskich garnków czy głos RB. Nie ma męczących powtórzeń czy irytujących pętli. Są za to skojarzenia i obrazy: m.in. sąsiad z wiertarką, hinduskie Love Supreme (kiedyś wszystko kojarzyło mi się z Summertime, ostatnio wszystko z A Love Supreme), ustaw stery wprost na serce słońca... Słysząc muzykę Mowy nienawiści od razu przenoszę się w Dolinę Issy Konwickiego. Z drugiej strony „baba” w tym utworze przemawia dla mnie tonem PADa!
Słowa utworów pochodzą w większości z książki Ale o co ci chodzi? Świetlickiego (choć z Nieufa został właściwie tylko tytuł). Ciekawa sprawa, bo wiersze z tego tomu zapamiętałem jako krótkie teksty o konkretnych, często nieładnych i niemiłych sprawach. Wartością całości - oprócz siły poszczególnych fraz - wydawało mi się to, jak ironicznie odnoszą się one do rzeczywistości. Tak jakby poza słowami intelektualna gra z czytelnikiem opierała się głównie na dość gorzkim humorze - co jest w gruncie rzeczy niezłą strategią i jakoś podnosi na duchu (Gowin sam w Nowym Jorku!). Ale Morświn inaczej prezentuje te teksty. Buduje dla nich inną scenerię, a być może penetruje też to, co w nich przemilczane, co kryje się w cieniu.
Szczególnie odnosi się to do utworu tytułowego. Nie wiem co prawda skąd wziął się tekst Rewolucjiii (ups!), ale ta kolażowa całość rozrasta się, kulminuje, faluje, przywołuje obrazy i skojarzenia dźwiękowe z różnych czasów i przestrzeni, a przy tym wciąga słuchacza w osobliwą grę wyobraźni. Powstaje tam przestrzeń penetrowana myślą, po której krąży się w uniesieniu, choć ze ściśniętym gardłem. Na szczęście zdarzają się też cieplejsze i jaśniejsze momenty, a „number nine, number nine” miga na końcu jak światło latarni. Chociaż…
Przyznam się na koniec, że nie spodziewałem się, że to będzie tak dobry, tak przejmujący album. Byłem niedowiarkiem. Małorzata Tekiel pokazała na co ją stać. Był to też mój pierwszy kontakt z Pauliną Owczarek. Szacunek dla pozostałych autorów dźwięków. A przy okazji kolejny raz okazuje się, że coś poznawane we fragmencie i z internetu, ma się nijak do płyty! Zwłaszcza jeśli ma ona jeszcze tak fajną okładkę (i wkładkę).
Nowy Shofar jest rzeczywiście nowy - muzyka znacząco różni się od tego, do czego przyzwyczaili się bywalcy koncertów i słuchacze płyt. Biorąc pod uwagę jazzowe punkty odniesienia, chyba można powiedzieć, że bliżej jej do Kind of Blue niż A Love Supreme. Takie zmiany, jak wiadomo, jednym będą odpowiadać, ale innym już nie.
Pierwsze co rzuca się w uszy, to brzmienie. Chyba żadne nagrania zespołu nie brzmiały tak dobrze. Zwłaszcza wyraźna obecność niskich częstotliwości – akcenty na centrali! - dużo dodaje tej muzyce. Ma się wręcz poczucie obcowania z realizacją skończoną. Porównałbym tę brzmieniową pełnię do obrazów niektórych barokowych mistrzów, którzy całe płótno zapełniali intensywnymi, często ciemnymi barwami, a uzyskiwali przy tym głęboki, tajemniczy, minorowy ton całości. Muzyczna sceneria płyty kojarzy mi się też z pomieszczeniem. Ale takim, w którym panuje półmrok, a z niego wyłaniają się sprzęty - dominuje drewno, plusz, futra, a światło odbija się w mosiężnym naczyniu. Już samo obcowanie z takim brzmieniem jest czymś przyjemnym. A przecież muzyka to więcej, bo jeszcze ruch i zmiana.
Niguny, które stanowią podstawę prawie wszystkich utworów, same w sobie są niezwykle interesujące. Zaskakują tym, że muzycznie tak skondensowane i wyraziste, to równocześnie trwając odsłaniają kolejne poziomy i perspektywy – niekiedy niemal kalejdoskopowe bogactwo. Pewnie można by je poddać jakiejś wersji analizy struktur przestrzennych - niewykluczone zresztą, że zespół tym właśnie się zajmuje. Prezentuje je z właściwą sobie nonszalancją, pewnością i wdziękiem, następnie w oparciu o nie zaczyna rozgrywać swoje – co zajmuje zwykle większość utworu - by pod koniec wrócić do nigunowego tematu. Taki opis jest oczywiście ogromnym uproszczeniem. Ale właśnie w tych nieokreślonych wnętrzach utworów kryje się najwięcej zjawisk intrygujących, nieoczywistych czy wręcz bulwersujących.
Shofar na tej płycie – zresztą nie tylko - to trio sensu stricto. Przenikające się przestrzenie, kolory, faktury, będące wyrazem trzech osobowości. Wierzchołki trójkąta, które jednak bardziej przypominają szczyty górskie, bo wcale nie mają regularnych kształtów. Bywają poszarpane, połyskliwe, czasem rozpadają się, rozsypują, a czasem giną we mgłach. Obserwacja tych przemian, a także relacji między poszczególnymi wierzchołkami jest niezwykle wciągająca. W dodatku w przypadku „Right Before it Started” o tyle łatwiejsza, że muzyka ma tu bardziej stabilny przebieg niż dotąd bywało, co nie oznacza braku pewnych ekstrawagancji. Ale przeważa element spokojnej transowości i skupienie. A utwory, mimo niezaprzeczalnej urody, niosą ze sobą spory ciężar. Jest w nich ciepło, intensywność, ale też jakiś rodzaj smutku.
Pewnie można narzekać, że nie ma tu tego szaleństwa, które czasem ogarniało zespół i publiczność na koncertach, tej dynamiki, że brak karkołomnych zwrotów akcji albo poetyki krzyku. Nowemu Shofarowi rzeczywiście bliżej czasem do Wilde Blumen Cukunftu niż na przykład do własnego Ha-Huncvot. Ale dla mnie tego typu zarzuty nie mają tu znaczenia. Po prostu bardzo podoba mi się ta muzyka, cieszę się, że jest inaczej niż dotąd - i myślę, że jeszcze długo będę czerpał z niej przyjemność.
Zespół Voo Voo znalazł
się ostatnio w ciekawej sytuacji. Grupa funkcjonowała od lat w swoim rytmie
nagrywania płyt, grania koncertów i realizowania różnych projektów, aż tu
nagle, po wydaniu płyty Dobry wieczór,
rytm ten nieco się zaburzył. Ze względu na niesłabnące zainteresowanie
koncertami opartymi na ostatnim materiale, wystąpiło lekkie opóźnienie w
realizowaniu następnej pełnowymiarowej pozycji dyskografii. Przyczyną opóźnienia
jest więc – paradoksalnie - wiatr mocno dmący w żagle zespołu. Tym bardziej
intrygująca staje się więc kwestia następnej płyty, zapowiadanej już przez
Wojciecha Waglewskiego.
Na początek uściślijmy fakty. Zespół Voo
Voo funkcjonuje intensywnie od 30 z górką lat. Gra z jednakową skutecznością
koncerty klubowe i festiwalowe; regularnie i często wydaje płyty z premierowym
materiałem. Ma przy tym na tyle silną pozycję wśród publiczności, że może
pozwolić sobie na sceniczną prezentację kolejnych autorskich programów - bez
konieczności odgrywania zestawu utworów najpopularniejszych. W momencie kiedy
dodamy do tego oryginalność samej muzyki - coraz to nowe poszukiwania w obrębie
jednorodnej stylistyki - to okaże się, że mamy do czynienia ze zjawiskiem dość wyjątkowym.
Pojawia się pytanie: co sprawia, że to wszystko tak sprawnie działa?
Otóż wydaje mi się, że za
funkcjonowaniem zespołu kryje się pewna idea, że Voo Voo działa w oparciu o
jakiś piekielnie inteligentny koncept. Co prawda intelekt nie kojarzy się z
rock and rollem, a wydaje się wręcz, że może zdusić tę muzykę. Ale może zdarzyć
się też tak, że intelekt stworzy formę, która będzie sprzyjać żywemu graniu - w
której sam będzie się niekiedy zawieszał, czy też zatracał; rodzaj platformy
będącej dla grających miejscem spotkania, trampoliną, ale też szkieletem
kształtującym ich poczynania. Wydaje mi się, że czymś takim jest właśnie zespół
Waglewskiego. Jest jak workshop,
rodzaj pracowni czy manufaktury, w której muzycy mogą być przyuczani, zyskują też
możliwość rozwijania własnego talentu i realizowania swoich osobowości
artystycznych. Nie potrafię dokładnie określić zasad funkcjonowania tego
warsztatu, ale chyba warto przywołać w tym miejscu, jako szerszy kontekst, słowa
lidera Voo Voo, z wywiadu przeprowadzonego jeszcze przed wydaniem pierwszej
płyty (Non Stop z 1986). Pan Wojciech
mówił wówczas: „Czuję ciągłość muzyki z muzyką korzeni, której słucham bardzo
dużo, i która służy opowiadaniu. Każde moje granie na gitarze nie jest popisem,
tylko opowiadaniem. To samo jest z wokalem”. „Cała ta formuła, którą teraz
zamierzam uprawiać, opiera się na kompozycjach, jako pretekście do grania, do
tworzenia pewnego typu opowiadania. Cały koncert jest pomyślany jako jedno,
duże opowiadanie”. Mimo, że moim zdaniem zdarzały się w historii Voo Voo
momenty, kiedy muzyka bardziej służyła prezentowaniu muzycznej erudycji, niż
samej treści, że powstawała bardziej dlatego, że mogła, niż dlatego z musiała, to
jednak tak zarysowana idea grania, mimo upływu lat, wciąż wydaje się pozostawać
w mocy.
Ów – oov
- warsztatowy charakter umożliwia twórcze spotkania z innymi muzykami. To coś
do czego Voo Voo przyzwyczaiło swoich fanów i co również określiło charakter muzyki
na płycie Dobry wieczór. Sądzę
jednak, że choć współpraca z Alimem Qasimovem i jego córką Ferghaną, dała nagraniom
dodatkowy, niezwykły wymiar - to jednak co innego zadecydowało o sukcesie
albumu. Powiem tak: cieszę się, że Waglewski pozwolił sobie na powrót do niektórych
dźwięków, że pogodził się z tymi najbardziej podstawowymi, które przywołują
ducha Voo Voo pierwszych płyt. Refren Gdybym
– ta gitara i rytm – to dla mnie wręcz miejsce, w którym materializuje się specyficzny
geniusz tego zespołu. W dodatku mam wrażenie, że jest to efekt podobnych
poruszeń się ducha, jak w przypadku powiedzmy Muzyki do filmu „Seszele” - choć zdaję sobie sprawę, że mówię o
bardzo subiektywnych odczuciach. Niemniej dostrzegam w Dobrym wieczorze spokojne kulminowanie dojrzałości zespołu, moment,
kiedy – jak wczesną jesienią – zaczyna rozbrzmiewać harmonia całego roku,
wcześniej trudno uchwytna. W takim momencie opowiadanie
staje się bardziej autentyczne i poruszające, może przyjąć lekką i niewymuszoną
formę, nie tylko muzyczną, ale i tekstową. Jak w Po godzinach czy właśnie Gdybym.
Od samego początku to jednak scena, a
nie studio, stanowiła najbardziej naturalne środowisko zespołu. Koncerty Voo
Voo bowiem, to nie proste odgrywanie numerów, ale przede wszystkim granie żywej
muzyki. Jedną ich stroną jest kunszt wykonawczy, zaznaczający się na przykład w
improwizowaniu, w rozwijaniu instrumentalnego dialogu - co odbywa się jednak pod
czujnym okiem lidera, tnącego surowo przejawy muzycznego pustosłowia. Drugą zaś
jest żywy udział publiczności, która też wypracowała sobie specyficzne formy
uczestnictwa w tych wydarzeniach – na przykład ostatnio szybkie, „szesnastkowe”
jak określa to Waglewski, klaskanie - i daje w ten sposób muzykom ów wiatr,
który napędza całość.
Jeśli, szanowny Czytelniku, nie miałeś
okazji usłyszeć Voo Voo podczas tej ostatniej trasy, możesz zweryfikować
powyższe słowa, zapoznając się z wydawnictwami dokumentującymi koncerty zespołu
w Jarocinie i Suwałkach w lipcu 2015. Oba są interesujące - choć równocześnie poważnie
się różnią. Osobiście nie mam wątpliwości, który z nich bardziej wart jest
uwagi. Nagrania z Suwałki Blues Festival
mają sporo ciszy między dźwiękami, a jednak zawierają mnóstwo wciągającego i
porywającego grania. Niestety, w momentach, kiedy panowie szczególnie dokładają
do pieca, coś niedobrego dzieje się z dźwiękiem. No i w kulminacyjnym momencie
występu, podczas przepięknego rozwinięcia utworu Dokąd idą, Jan Chojnacki pozwala sobie ze sceny wygłosić słowo do
radiosłuchaczy, co brutalnie wyrywa z zasłuchania, psuje dramaturgię numeru i ogólnie
pozostawia okropne wrażenie. Koncert z Jarocina natomiast, dostępny wraz z
boksem 30 lat Voo Voo, cały jest fantastyczny.
Dźwięki są może mniej selektywne, ale za to kleją się doskonale, a wszystkie
instrumenty i tak słychać jak należy. Dlatego łatwo docenić współgrę gitary
pana Wojtka i saksofonów Mateusza Pospieszalskiego, nie mówiąc już o
porywających momentach solowych obu dżentelmenów. Można wsłuchać się też w
solidne, nośne i finezyjne partie kontrabasu Karima Martusewicza, albo
przyjrzeć oryginalnemu stylowi gry Michała Bryndala, który godnie zastępując
Stopę, bębni zdecydowanie po swojemu. Całość ma przyjemny, przybrudzony
charakter i brzmi niezwykle stylowo - Leszkowi Łuszczowi, który zrobił miks i mastering, należą się słowa uznania! Do tego dochodzą dźwięki tambury, na
której gra Piotr Chołody, oczywiście, olśniewający udział Qasimovów – to jest
naprawdę lot - a także świetnie zaśpiewane przez Natalię Przybysz To, co zastanie. Co tu dużo mówić –
chwilami ze sceny płynie czyste złoto. Zwraca uwagę nie tylko wzajemne
porozumienie muzyków, ale też dbałość o żywą dynamikę i dramaturgię występu, oraz
bardzo czujne reakcje publiczności. Atmosfera jest taka, że w pewnych momentach
panu Wojciechowi wzruszenie ściskało gardło. I to udziela się słuchaczowi.
I teraz właśnie: wydaje
mi się, że to, co przytrafiło się Voo Voo w ciągu ostatnich dwóch lat – i co
jakoś pokazują wspomniane nagrania koncertowe - może mieć poważny wpływ na nową
muzykę zespołu. Z Dobrego wieczoru
może wyniknąć po prostu jeszcze lepszy ciąg dalszy. Całą sytuację rozumiem tak,
że publiczność, okazując grupie tyle uczucia i zaufania, niejako ośmieliła
muzyków do pozostawania wiernymi najgłębszej istocie zespołu; energia, która
została wyzwolona przez owe koncertowe interakcje, podsyciła zapewne potencje,
które i tak tkwią w Voo Voo, a które z roku na rok wciąż jeszcze nabierają
szlachetności. Efektem może być stworzenie naprawdę odważnej, ciekawej i
nasyconej istotną treścią muzyki. Przyznaję, nie mogę się już tego doczekać.