Pozwolicie, że dziś zacznę osobiście. Niedawno, wracając busikiem z pracy, słuchałem sobie „Adios Amigos”. Późni Ramones też są w porządku. Ale nagle poczułem naglącą potrzebę czegoś innego, wejścia w jakąś inną przestrzeń. I hop, wskoczyłem w otchłań „Exodusu”.
To niezwykle ważny dla mnie materiał. Kasety kupiłem zaraz jak się ukazały i przez kilka lat słuchałem ich tak intensywnie, jak mało czego. Od początku raziła mnie pewna surowość nagrania, ale przechodziłem mimo niej, bo w zarejestrowanej w 1991 roku muzyce znajdowałem o wiele ważniejsze dla mnie rzeczy.
„Exodus” jest jednak szorstki. Istnieje sporo nieoficjalnych nagrań z tamtych czasów, które choć technicznie słabsze, to brzmieniowo zachowały więcej uroku niż on. I wydaje się, że lepiej oddają charakter brzmienia Armii z okresu między „Legendą” a „Czasem i bytem”.
Gra Stopy zwykle miała bardzo organiczny charakter, dźwięki po prostu kleiły się ze sobą. W przypadku nagrań z poznańskiej Areny nie jest to takie oczywiste. Może to kwestia brzmienia perkusji w tamtej przestrzeni, może omikrofonowania zestawu, albo też pasm częstotliwości, które się wybiły lub schowały w zarejestrowanych nagraniach. Ostatecznie mógłby to rozstrzygnąć ktoś, kto rzeczywiście zna się na tych sprawach. Nie ja.
Choć jak się okazuje – teraz sprawdziłem – istotną wskazówkę można znaleźć we wspomnieniach Roberta. Mówi tak: „Nagrania robiła ekipa z Izabelina. Zarejestrowali koncert na wielośladzie i potem zrobili studyjny miks, w dodatku z błędami; niektórych uderzeń bębnów po prostu nie słychać” (Kryzys w Babilonie, s. 345).
No tak...
A w międzyczasie skonsultowałem sprawy z przyjacielem o uchu wrażliwym i większej niż moja wiedzy, a to ośmieliło mnie, żeby dodać jeszcze kilka uwag. Bo przecież nie chodzi tylko o perkusję. Całość brzmi sucho, co po części wynika z tego, że np. gitarze brakuje dołu. Dół w nagranej muzyce gdzieś tam dudni, w basie i niektórych bębnach, ale mało ma właściwości sycących scenerię dźwiękową. Ogólnie można odnieść wrażenie, że podczas miksowania - tam w Izabelinie - zrezygnowano z niektórych częstotliwości, być może eliminując w ten sposób jakiś hałas czy zakłócenia. Dziury jednak pozostały, i nie wpływa to pozytywnie ani na brzmienie poszczególnych instrumentów, ani też na wyraz całości. W dodatku rejestrując ścieżki najwyraźniej zaniedbano ludzi. Coś tam słychać od strony publiczności, ale trudno powiedzieć, że udało się uchwycić gorącą atmosferę koncertu Armii.
W cytowanym fragmencie Robert mówi jeszcze tak: „Niby byliśmy przy miksie, ale gdy przy konsolecie siedziały trzy osoby: ja, Budzy i Andrzej Puczyński, dochodziło do kompromisów. Lepiej, gdy wszystko robi jeden człowiek i bierze za to odpowiedzialność, inaczej są kłopoty... Po prostu żałuję, że sami nie zrobiliśmy tej płyty”.
Oj, jeśli pamięta się jak soczyście, jak klarownie, jak pięknie brzmiała koncertówka Brygady, „Live in Remont”, nagrana przez Złotą Skałę w 1993… to po przeczytaniu tego ostatniego zdania można tylko zwiesić nos na kwintę.
A jednak w październiku 1992 pojawiła się w Tylko Rocku recenzja „Exodusu”, którą autor, Wiesław Królikowski, rozpoczął w następujący sposób: „O tych nagraniach należałoby napisać esej. Albo poprzestać na kilku zdaniach. Też byłoby dobrze. To co robi Armia, trudno podsumować typową recenzją płytową, bo przy okazji może umknąć najważniejsze: że jest to u nas zespół jedyny w swoim rodzaju”. Tak. I właśnie wyjątkowość Armii powoduje, że – mimo wszystkich zasygnalizowanych mankamentów – płyta „Exodus” jest… niesamowita!
Nie będę zajmował się tu tym, o czym tak sugestywnie opowiadają muzyka i teksty. Owym ulatującym przed próbą opisu sprawom, choć rozgrywającym się akurat na „Legendzie”, poświęciłem już zresztą, zgodnie z zaleceniami Królikowskiego, esej. Dziś więc nie chodzi mi o to, o czym jest ta historia, a bardziej o to, jak została opowiedziana, jak została przedstawiona.
No więc jak?
Totalnie.
Armia uderza gwałtownie surowym pięknem, powodując, że z wyobraźni słuchacza znikają banalne obrazy. Otwiera się tajemnicza i groźna przestrzeń. I można w nią wejść. Drogę rozświetla blask muzyki i słów. Jak nie skorzystać z okazji, nie wyruszyć w tę podróż? Czy to barbarzyńskie pustkowia, leśne uroczyska, a może zaświaty? Czy to już XX wiek czy może jeszcze archaiczna kraina mitu, bardzo dawno; poza czasem? Trudno orzec, łatwiej doświadczyć.
Skuteczność Armii w dużym stopniu wynika z tego, jak wykładany jest materiał dźwiękowy. Takich rzeczy, jak na „Exodusie” nie gra się na pół gwizdka. Niezwykłe jest tempo, motoryka całości. Wiadomo, Stopa. Pojawiła się nawet legenda, że nagrania zostały przyspieszone. Krótkie przerwy między utworami zdarzają się od czasu do czasu, a zwykle wypadają one jeden z drugiego, jak sztafeta olimpijska 4x100 metrów. A przecież nie chodzi tylko o pęd.
Gitara Roberta to cała epopeja. Mam wrażenie, że można rozpisać akordy, rytmikę, dźwięki, ale zagrać jak Brylewski… Tym bardziej, że to nie jest kontrolowane odgrywanie – przy takiej intensywności wybijałby się element mechaniczny. A Robert jakby leciał na skrzydłach burzy, w pełni zaangażowany w swą oryginalną, totalną sztukę gitary elektrycznej, która rozgrywa się tu i teraz. Jakby tańczył.
Z perspektywy czasu zaskakuje Maleo. Jego głos rozpoznaję tylko na końcu, w sławnym „cześć, dzięki”, a tak… wydaje się skupiony na instrumencie, dba o to, żeby bas był adekwatny, gra oszczędnie, ale np. bardzo umiejętnie rozkłada akcenty. Niemniej czasem jego instrument, wspierany centralką Stopy, bywa jak nisko lecący bombowiec.
Atak całej tej trójki jest niesamowity, ale tak naprawdę nie ma w nim nic militarnego. Jest to poryw zupełnie innego rodzaju. Mamy tu oryginalną ekspresję, dla której trudno znaleźć gdziekolwiek odpowiednik.
„Exodus”, ze względu na koncertową specyfikę, przejrzyście pokazuje jakim wybitnym muzykiem jest Banan. Partie waltorni, ale też klawiszy, precyzyjnie rozmieszczane, doskonale wpisują się w kompozycje, nadając im dodatkowy wymiar. Wprowadzają inne faktury dźwięku, odmienne barwy, urozmaicają harmonię. Bywają olśniewające. Samo zadęcie Banana jest esencjonalne, korzenne, a jego waltornia z łatwością wprowadza słuchacza w mroczne sekrety tej muzyki, szczególnie utworów z „Legendy”. Mroczne – nie że złe. Raczej głębokie; głęboko ukryte. Niejasne, choć niezwykle intrygujące.
Rolę mistrza ceremonii pełni Budzy. Jak wspominała jedna z uczestniczek tego koncertu: uśmiech nie schodził z jego twarzy. I co ciekawe, chwilami wyraźnie słychać to w śpiewie. Budzy jest bardzo oryginalnym wokalistą, tak jak chodzi o specyficzną barwę głosu, jak i sposób śpiewania. Nie jest wokalnym rokendrolowcem, ale to właśnie staje się jego atutem. W czasach „Exodusu” nie był jeszcze tak technicznie zaawansowany jak później, ale… kto wie, czy w przypadku tych nagrań nie jest to zaleta. Emocje, które go przenikają, są bardzo czytelne. Słychać kiedy odlatuje, a kiedy koncentruje się na dobitnym przekazywaniu treści. Słychać też jak akcja sceniczna wpływa na jego oddech. Jest w tym wszystkim kompetencja, przekonanie, ale też jakaś swoboda, nieokiełznanie i entuzjazm. I unosząca, jakby dziecięca radość.
Na płycie pojawiają się też inne głosy. To, co dośpiewuje Robert, unaocznia właściwą mu czujność, swobodę i zmysł muzyczny. Jest też mocny głos Banana. I różne intrygujące echa tego, co działo się wtedy na scenie. Także te głosy tła, oddziałując na emocje słuchacza, stanowią w moim odczuciu część widowiska.
…którego program to osobna, bardzo ważna sprawa. Nie jest to bowiem tylko zbiór utworów, ale przemyślana i dopracowana całość. Rzecz ma swoją dramaturgię, pełne wyrazu przejścia, a kontrapunktem dla segmentów szybkich i intensywnych są różne intrygujące, cichsze zakamarki, wypełnione często zaskakującymi i przejmującymi partiami instrumentów, ze szczególnym uwzględnieniem Robertowego Ibaneza. Pojawia się wiele fragmentów, które wzbogacają opowieść, wpływają na jej odbiór, przeżycie, oddziałują na emocje, a których próżno szukać na płytach studyjnych. Przykładowo wstęp do „Niewidzialnej armii” czy przejście między „Zemstą” a „Jeżeli”. Ale takich rozrzuconych drobiazgów jest więcej.
Przy okazji można sobie uświadomić, że tzw. „Tryptyk”, do dziś obecny w programach koncertów Armii, jest fragmentem wcześniejszego poliptyku, na który składały się: „To moja zemsta” (otwierające dźwięki to jeden ze wspomnianych wyżej, cennych drobiazgów ), „Jeżeli”, skrócone „Trzy bajki” oraz „Niezwyciężony”. Ach, ach.
Jest tu jednak pewien szkopuł. Ci, którzy pamiętają „Exodus” z kaset, zapewne domyślają się o co idzie. Między „Niezwyciężonym” a „Niewidzialną armią” znajdowały się trzy utwory, które wypadły z programu w wersji kompaktowej. W „Kryzysie w Babilonie” Robert mówi o nich: „numery, nagrane przez nas w Lublinie”. Co tu oznacza to „przez nas”? Czyżby była to realizacja Złotej Skały? Na pewno te nagrania brzmią fajniej niż reszta, są ciekawiej zrealizowane (pogłosy!), a na płycie CD brakuje zwłaszcza pełnego cytatu z Artura Rimbaud, łączącego „Nie ja” z Marleyowskim „Exodusem”. Samo „odnaleziono wreszcie” na początku tego ostatniego utworu, który pojawił się jako bonus zamykający edycję kompaktową z 2004 roku, to za mało. Poza tym wyrzucić utwór tytułowy poza nawias całości? Albo w ogóle z niego zrezygnować? „Wojen bez łez” też szkoda, były czadowe.
Nawias, właśnie. Można było od niego zacząć, można też na nim zakończyć. Gdybym nie znał Armii i usłyszał, że koncertówkę czadowego zespołu będzie otwierał i kończył śpiew prawosławny, to albo w ogóle nie chciałbym tego słyszeć, albo spodziewałbym się całkiem innych skutków takiego „postmodernistycznego” zabiegu. A jednak umieszczenie koncertu w kontekście kosmicznej muzyki kościoła wschodniego (czy to chór Anatolija Grindienki?) bardzo dobrze służy odbiorowi całości. I zdecydowanie nie chodzi tu tylko o efekt kontrastu. Ta szlachetna oprawa dodatkowo wyrywa opowieść zespołu z banałów naszej rzeczywistości i każe skierować uwagę gdzie indziej. Pomaga uświadomić sobie odmienność artystycznej propozycji Armii. I sama w sobie jest piękna, a przy tym umiejętnie włączona w program albumu.
Nie ma co jednak gadać, nie odpaliłem ostatnio „Exodusu” dla piękna śpiewów prawosławnych. Chodziło mi o Armię. O ciemny las, szarpany wiatrem, pełen ukrytego, tajemniczego życia. O tę niezwykłą intensywność, finezję swobodnego grania na granicy możliwości. O kęs prawdy o okrucieństwie świata, ale też kontakt z nieokiełznanym, lecz jak się okazuje łaskawym majestatem natury. I przeczucia, intuicje, które mogą prowadzić dalej.
Było trochę sacrum, Państwo wybaczą, ale na koniec akcent profanum. Otóż, gdy zbierałem się do wysiadania z busa, o którym pisałem na początku, coś mi się nacisnęło i dźwięk w słuchawkach uderzył z ogłuszającą mocą. Pierwszą reakcją było, żeby przyciszyć - człowiek ma swoje lata. Ale niespodziewanie z tyłu głowy pojawił się głos, który wypłynął z moich mrocznych, pierwotnych głębi: „Chuj. Zostaw tak”.
(Od kiedy to wnętrze przemawia hasłami z memów?)
Zostawiłem. A to co i jak dzięki temu przeżyłem idąc z przystanku do domu - „W niczyjej sprawie”, „Gdzie ja tam będziesz ty” i „Opowieść zimowa” - stało się impulsem, żeby napisać powyższy tekst. Inaczej pewnie by go nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz