12
września 2016 roku Raphael Rogiński ogłosił koniec dwóch zespołów. Cukunft i
Wovoka przeszły do historii. Publiczność zyskała tym samym 3 możliwości: pogodzić
się z tym faktem, nie pogodzić się z nim, pozostać przy dotychczasowej obojętności.
Sam pomyślałem, że trzeba po prostu napisać o tych szczególnych orkiestrach, a
zwłaszcza o płytach, które nam zostawiły. Nie da się jednak o samych płytach, będzie więc przeplataniec.
I
Są
grupy, które dbają o rejestrację wszelkich przejawów swej aktywności. Te które
nas tu zajmują do takich nie należały. Działo się w nich o wiele więcej i
dalece intensywniej niż pokazują to nagrania. Płyty, o których za chwilę, są więc
trochę jak osad na ściankach naczynia, z którego wyparowała woda. Stanowią –
pozwalam sobie użyć tego oklepanego
sformułowania tylko ze względu na jedną z pieśni Wovoki – sam wierzchołek góry lodowej ich muzycznego
dorobku. Czy to źle? Cóż, myślę, że podobnie było w przypadku Hendrixa. Jest
taki typ muzyka, dla którego zawsze ważniejsze jest teraz grania, niż wtedy –
nagrywania. Taki muzyk szczodrze ofiarowuje dźwięki tym, co przychodzą na
koncerty, a wiąże się to zwykle ze świadomością duchowego wymiaru tej ulotnej
„zabawy”.
II
Cukunft
powstał w 2002 roku - istniał więc 14 lat. Z jednej strony niedługo - jak 14 mgnień
wiosny. Z drugiej to jednak cała epoka. Muzyka z obu jej krańców pokazuje jak
zmieniła się gitarowa sztuka Rogińskiego, jak rozwinął się jego język muzyczny.
Ale owe 14 lat jest również istotne, gdy przyjrzymy się składom Cukunftu i
Wovoki, ich współpracownikom i gościom. Mamy tu bowiem do czynienia ze specyficznym
środowiskiem, które dobrze wykorzystało ów czas. Może nie zawojowało scen, ale
wykonało ogromną pracę, tworząc muzykę z jednej strony nową, a z drugiej w
jakiś sposób zakorzenioną w przeszłości, świadomie podejmującą pewne wątki
kulturowe.
Zachwycamy
się Zornem i katalogiem Tzadik Records, a często nie dostrzegamy, że pod nosem
mamy rzeczy co najmniej równie frapujące! – żywe, finezyjne, oparte na twardej wiedzy muzykologicznej, lecz
podawane nieortodoksyjnie i grane z prawdziwym ogniem. I mam wrażenie, że
fundamentalną rolę w formowaniu tej sceny odegrali właśnie muzycy, którzy byli
w Cukunfcie od początku: Raphael Rogiński i Paweł Szamburski. Interesujące
byłoby rozrysowanie wzajemnych relacji tego środowiska, w którym swobodnie
łączy się jazz z muzyką współczesną, folkiem, bluesem, elektroniką i swobodną
improwizacją. Zapewne powstałoby coś na kształt drzewa genealogicznego sceny
canterburyjskiej, które tak dobrze znane jest fanom rocka. Dziwnym zresztą przypadkiem
ostatnia płyta Cukunft nazywała się tak samo, jak kluczowa dla Canterbury
grupa, tyle że w jidysz: Wilde Blumen.
III
Fonograficzny
debiut Cukunft miał miejsce w 2005 roku. Lider fun Mordechaj Gebirtig
wypełniło 6 pieśni bez słów. Rogiński przełożył teksty kazimierskiego
pieśniarza, przywołanego w tytule płyty, na język gitary, której towarzyszy
klarnet Szamburskiego oraz saksofon lub klarnet basowy Tomasza Dudy. „Pieśni nie
mają słów, bo nie ma już ludzi, którzy mówiliby tym językiem” - zauważył
Ireneusz Socha w swojej recenzji tego mini-albumu, który właściwie
zapoczątkował temat nowej, żydowskiej muzyki w Polsce. Nie mają słów i tym
bardziej są poruszające, mimo nieszczególnego pod względem technicznym
brzmienia. Płytę, wydaną zresztą własnym sumptem, trudno dziś zdobyć, ale trzy
utwory trafiły na następne, już w pełni oficjalne, wydawnictwo: Itstikeyt/Fargangenheit
(2010, Lado ABC – wydawca wszystkich pozostałych omówionych w tekście płyt).
W
tym dwupłytowym zestawie dysk Fargangenheit
to ponadgodzinny zbiór studyjnych nagrań z lat 2004 – 2009. Słyszymy Cukunft we wspomnianej
wyżej konfiguracji, poszerzony o fagot i perkusjonalia, albo też w składzie, w
którym Rogińskiemu i Szamburskiemu towarzyszą Paweł Szpura na bębnach i Michał
Górczyński na klarnecie. Ten skład można chyba uznać za podstawowy, ewentualnie
użyć określenia Cukunft Mark 2. Utwory – tym razem przeważnie autorskie - płyną
jeden za drugim, napędzane melorytmicznymi frazami, opartymi na specyficznych
harmoniach. Wydają się dawne i współczesne równocześnie. Często nie jest łatwo
odróżnić w nich partie solowe od akompaniujących, klarnety splatają się z
dźwiękami gitary. Taki to subtelny, melancholijny, żydowski harmolodic. Głos
pojawia się tylko w dwóch utworach: w 4
– bo całe wydawnictwo ma liczby w miejsce tytułów - Olga Mysłowska śpiewa tekst
Pasoliniego, a w 12 Ewa Żurakowska
interpretuje Troskę i pieśń Broniewskiego.
Wbrew pozorom nie mamy zbyt wielu udanych mariaży wiersza i muzyki, ale ten
fragment na pewno należy do owego ekskluzywnego grona.
Mimo, że nagrania pochodzą z różnych sesji, to
brzmią spójnie, aż może pojawić się zarzut pewnej monotonii. Sporo zależy tu od
nastroju słuchacza. Mi zdarza się odbierać tę płytę jako jedną opowieść,
wyświetla się jak film. Chłodny, wilgotny dzień, ciepło ludzkich uczuć i rąk. W
tym co indywidualne, kryje się uniwersalne. Nie wiem tylko czy akcja dzieje się
przed wojną, czy teraz, w zakamarkach jakiegoś starego miasta.
Druga
w zestawie płyta – Itstikeyt – to koncert
z 2009 roku. Cukunft Mark 2, poznański klub Dragon i tematy wyłącznie
tradycyjne. Ale to zupełnie inny Cukunft niż w studio – jest głośno i żywiołowo. Materiał ten cechuje pewna
surowość, która utrudnia odbiór, ale warto z nią powalczyć. Zwłaszcza, że w tym
składzie Cukunft był swoistą supergrupą improwizatorów – innowatorów.
IV
W muzyce Rogińskiego pojawiają się różne
nietypowości - zwłaszcza gdy zestawiamy ją z muzyką rockową czy pop. Ciekawe,
że przeważnie nie ma w niej gitary basowej. A jeszcze ciekawsze, że wcale jej
nie brakuje. Nawet mi, a muszę powiedzieć, że na dźwięki basowe jestem
szczególnie wyczulony. Cukunft i w Wovoka zagospodarowywały najniższe pasma,
tyle że robiły to inaczej. Bębny Pawła Szpury – zwłaszcza centralka – miewały
tak ustawione brzmienie, że dołu nie brakowało. Widywałem na koncertach
Raphaela, który poruszając się w górze skali, nie zapominał jednak trącać
najgrubszej struny, i tak muzyka zyskiwała ten ważny fundament. A w Wovoce Ola
Rzepka – wzorem Raya Manzarka – wydobywała basowe dźwięki z klawiszy. I zapewne
to tylko część sztuczek, dzięki którym w muzyce Rogińskiego groove – nawet bez
basu - jest obecny i wyrazisty.
Inna rzecz związana jest z doborem repertuaru.
Jerzy Nowosielski już wiele lat temu zwracał uwagę na dyktaturę indywidualizmu
w różnych dziedzinach sztuki współczesnej, zwłaszcza w najbliższym mu
malarstwie. Sprzeciwiał się temu, twierdząc, że prawdziwa indywidualność – o
ile faktycznie jest – będzie widoczna nawet przy ścisłym przestrzeganiu przyjętych
z zewnątrz kanonów. Przypomniałem sobie o tym, myśląc o utworach granych przez
zespoły Rogińskiego. Brak tu bowiem dążenia do grania tylko własnych kompozycji,
co stanowi normę w muzyce rockowej powiedzmy od czasu The Beatles. Niemniej to
co prezentował Cukunft czy Wovoka, to coś więcej niż – odpowiednio - pieśni
żydowskie czy blues i negro spirituals. Tak jak My Favorite Things Coltrane’a to coś więcej niż zbiór popularnych,
radiowych tematów. I chodzi właśnie o owo indywidualne piętno.
V
Ostatnią
swą płytę – Wilde Blumen – Cukunft (Mark 2) nagrał w 2011 roku. Ukazała się
w 2013. Rzecz stosunkowo krótka - 8 kompozycji w 35 minut, niemniej mamy do
czynienia z najdoskonalszą fonograficzna pamiątką po zespole.
Miniatura. To słowo, które narzuca się w
odniesieniu do każdego utworu - nawet siedmiominutowego Sennego kwiatka. Może dlatego, że poszczególne numery opowiadają
właśnie o kwiatach, zgodnie z tytułami: Niezapominajka,
Prymulka, czy Dmuchawiec. Trudno powiedzieć czy to koncept-albumik na serio czy
tylko zastąpienie liczb, które porządkowały tematy na poprzednim wydawnictwie,
mniej abstrakcyjnymi nazwami botanicznymi. Na pewno wiele poezji kryje się w
takim zabiegu, a podkreśla to jeszcze piękna, „młodopolska” okładka. A niektóre
utwory - jak wspomniany Senny kwiatek
– po prostu mają w sobie wyraźny walor programowości. Trudno o drugą podobną płytę
– z taką dozą pełnej uroku delikatności i poruszającej subtelności. Choć
zdarzają się tu też takie momenty, jak w Maku,
kiedy niespodziewanie zabrzmi zły przester. Ale to też
jest doskonałe.
Zespół prowadził później jeszcze działalność
koncertową. Warto wspomnieć o wspólnym występie z rumuńską śpiewaczką Marią Răducanu na
Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie w 2013 roku. Raz, że to znów wyraźny
akcent środkowoeuropejski, a dwa, że Maria Răducanu współpracowała też Markiem
Ribotem, co również stanowi ciekawy kontekst. Cukunft koncertowy – jak zaznaczyliśmy
- różnił się znacznie od Cukunftu studyjnego: krzesał ogień, odlatywał w
dynamiczne, otwarte formy, a w czasie ostatniej trasy – kiedy Michała
Górczyńskiego zastąpił, znany z orkiestry sejneńskiej, trębacz Kacper Schroeder
- zahaczał nawet o rejony psychodeliczne. Było to w 2015 roku. Grano wtedy
zdaje się zupełnie nowy materiał. Nie pozostał po nim jednak żaden - w sensie
nagrań profesjonalnych - ślad, poza pamięcią słuchaczy. Tak to już z Raphaelem
jest. Trzeba być czujnym, żeby nie przegapiać najlepszego.
VI
Kilkanaście lat temu pewien człowiek, znany obecnie
jako Hatti Vatti, stwierdził, że w jego ocenie najważniejszym muzycznym
partnerem Roberta Brylewskiego był Stopa - że właśnie ten tandem odpowiada za
najlepsze rzeczy Izraela czy nawet Armii. Wydało mi się to wtedy dziwaczne: „gitarzysta
i perkusista? - ale to nawet nie jest sekcja”. Po latach jednak doceniłem znaczenie
i takich konfiguracji. Bo przecież Hendrix i Mitch Mitchell, bo również Raphael
Rogiński i Paweł Szpura.
Dwóch doskonałych muzyków, którzy robią czasem
rzeczy trudne do ogarnięcia, a równocześnie znajdują się na przeciwnym biegunie
epatowania wirtuozerią, lekceważą też wszelkie
gry sceniczne z publicznością. Pierwszy pochylony nad swym Gibsonem ES-330, że
gdyby nie dźwięki, zastanawiałbyś się, drogi Czytelniku, nad czym on tam tak
majstruje. Tymczasem w jego grze słychać mnóstwo intrygujących odniesień i zaskakujących,
często egzotycznych kontekstów. Zmienia się w zależności od składów i
okoliczności, ale wciąż pozostaje swoistą i własną wypowiedzią. Ciekawą kwestią
jest wyrafinowane stosowanie efektów gitarowych, które – co można zauważyć w
dłuższych odstępach czasu – przychodzą i odchodzą, ale zostawiają po sobie
ślady. Najważniejsze jednak, że w tym wszystkim zawsze słychać wielowymiarową opowieść,
którą można sobie odtwarzać w wyobraźni. Paweł Szpura z kolei często sprawia wrażenie
niewyspanego, wręcz niezadowolonego z tego, że właśnie trwa koncert. Tym
większe wrażenie robią gwałtowne skoki dynamiki w jego grze, w których jest mistrzem.
Bębni niezwykle płynnie, intensywnie, organicznie, gęsto, z cudownym użyciem hi-hatu
i innych blach. Długo można by o tym, bo nie wiem czy jakiś inny bębniarz w
Polsce ma podobny groove, brzmienie i naturalną zdolność zaskakiwania
słuchacza.
I jeszcze ta rzecz, którą potocznie nazywa się
zgraniem. Pamiętam koncert Ptaszyna Wróblewskiego przed laty: wielkie wrażenie
zrobili na mnie pianista i kontrabasista – bracia Niedzielowie, bliźniacy. To
było słychać! – te niezliczone godziny wspólnego grania, muzyczną jedność.
Podobne wrażenia zdarzało mi się wynosić z koncertów Wovoki: gitara i perkusja
grające totalnie wspólnie i chyba telepatyczny kontakt Raphaela i Pawła. I
jeszcze to sprzężenie zwrotne między nimi! Takie rzeczy zdarzają się zbyt
rzadko i dlatego są nie do przecenienia. Czyżby więc oni też byli braćmi, też bliźniakami?
VII
Wovoka powstała w 2012 roku. Patronował jej - za
sprawą nazwy - indiański szaman, inicjator odrodzenia przez Taniec Ducha.
Intrygujące były regiony działania zespołu, w czym przejawiała się, jak sądzę,
wspomniana wcześniej świadomość kulturowa. Rogiński, Szpura, z Mewą Chabierą i
Olą Rzepką wyruszali na trasy koncertowe nie tylko po Polsce – grali między
innymi na Słowacji, Ukrainie, w Rumunii i na Bałkanach. W tej, można
powiedzieć, wciąż niedocenionej części Europy. Wovoka – tak jak Cukunft -
zmieniała repertuar - było go znacznie więcej niż nagrano na płytach - ale
trzymała się czarnej, amerykańskiej tradycji. W pierwszym programie dominowały
pieśni, których autorem był Blind Willie Johnson. Znalazły się one na albumie Trees
Against The Sky, któremu – za sprawą tytułu – patronował
Moondog, niewidomy, awangardowy kompozytor, znany jako „wiking z Szóstej Alei”.
Ta płyta to wyjątkowo subtelna mikstura. Słychać te
elementy indiańskie, ale przefiltrowane przez doorsowską stylistykę. Jest transowość,
o której często pisano w kontekście Wovoki, ale nie nachalna - niemniej muzyka unosi
słuchacza regiony zgoła nieoczekiwane. Zwraca uwagę silny głos Mewy, niby
chłodny, ale ekspresyjny i przejmujący. I świetna jest równowaga między pewną
dzikością, a wyrafinowaniem instrumentalnym i brzmieniowym. Gitary i bębny – patrz
wyżej, do tego świetne klawisze, czasem saksofon, odrealnione głosy – a
wszystko wspaniale przenika się ze sobą w przestrzeni.
Pomyśleć, że przy pierwszym kontakcie z tą płytą
wydała mi się ona dość konwencjonalna. Być może rację miał William Turner,
który zanim zechciał pokazać swoje obrazy przyjaciołom, zalecał im spędzenie
dłuższej chwili w zaciemnionym pomieszczeniu. Chodziło o przygotowanie oka na
odbiór subtelnych gier światła, które stanowiło główną treść jego prac. W
przypadku płyt warto pewnie zadbać o analogiczną higienę ucha - dla lepszego
odbioru. Żeby ta muzyka mogła zacząć - zgodnie ze swoją naturą - rozszerzać się
w rozległe przestrzenie, które zwykle prędko wypełniają się surową i groźną,
lecz piękną przyrodą, rozrastają w krainy dzikie i mało ludne. Porównałbym muzykę
Wovoki do rzeki, która tamtędy płynie. Czasem jest wzburzona, spieniona wśród
głazów, kiedy indziej leniwa, odbija się w niej wówczas świat, jego wysokie
niebiosa ponad wiekowymi drzewami.
VIII
Ostatni longplay Wovoki ukazał się w 2015 roku.
Powstawał w okresie rosyjskiej agresji na Krymie, dlatego zatytułowano go Sevastopolis.
Znów sięgnięto do bluesowej tradycji, ale bezpośrednio tylko po teksty, bo pod
muzyką podpisał się cały zespół. Płyta zachowuje większość zalet debiutu, ale
pokazuje też ewolucję Wovoki, która jeszcze wyraźniejsza była na koncertach. Muzyka
jest bardziej kolorowa, psychodeliczna, zwarta – ale nie traci przy tym
właściwej sobie głębi. Mewa jeszcze lepiej śpiewa, a każdy utwór ma inną
intensywność, inaczej prowadzony jest rytmicznie czy brzmieniowo. Wspaniale
następują jeden po drugim, tworząc przekonującą całość. Trudno przeoczyć
Niemenowską kulminację w God Will Never
Change, wiodące w zaświaty additional
vocals, albo okazjonalne interwencje mooga. No i gitary. Tu za przykład
niech posłuży nam delikatne Hard Times on
Killing Floor, gdzie splatają się trzy gitarowe ścieżki. Podstawę tworzy,
prócz bębna, gitara akustyczna, koresponduje z nią lekka i połyskliwa
elektryczna, a do tego dochodzą plastyczne dźwięki uzyskiwane smyczkiem - w
bardzo nieoczywisty, piękny sposób. To tak jakbyśmy nasłuchiwali tajemniczych głosów
rozległej równiny. „Słyszę, kędy się motyl kołysa na trawie / Kędy
wąż śliską piersią dotyka się zioła”...
Trzaba wspomnieć o jeszcze jednym projekcie z
2015 roku: Wovoka & Free People Tribe play Moondog. Było to wydarzenie
koncertowe, które jednakowoż zostało zarejestrowane i można je oglądać na
stronie ninateka.pl. W składzie zespołu Olę Rzepkę zastępował już wówczas –
tymczasowo, jak się wydawało – Paweł Postaremczak, jako klawiszowiec i
saksofonista. Do tego w składzie pojawiła się harfa i pani stepująca. Udało się
uzyskać niezwykłą równowagę między Moondogiem i Wovoką, a w granej muzyce
pojawiło się jeszcze coś więcej. Jakby uchyliły się lekko drzwi wiodące do mitycznych
czy biblijnych krain.
IX
Rozległość terenów eksplorowanych przez Rogińskiego
może zaskakiwać. Zacierają się tam granice między jazzem, muzyką poważną,
ludową czy rockową. Mamy więc do czynienia z wyjściem poza dotychczasowy,
klasyczny sposób uprawiania muzyki. Ta niecodzienna inwencja Raphaela oparta
jest – na szczęście - na konkretnej wiedzy muzykologicznej i kulturowej
wrażliwości. I jest w tym wszystkim coś analogicznego z przypadkiem
impresjonistów, którzy wbrew klasycznym szkołom malarstwa korzystali z tego, co
przyniosła dziewiętnastowieczna cywilizacja: fotografii i reprodukcji. Zyskiwali
dzięki nim nie tylko inne spojrzenie na rzeczywistość, ale też dostęp do
znacznej części dorobku kulturowego człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem
cywilizacji pozaeuropejskich i archaicznych. Podobny proces zachodzi u
Raphaela: wykorzystuje on możliwości zapoznawania się z nagraniami i innymi zapisami
muzyki, często egzotycznymi tradycjami, które Europa z łatwością pomija. I w
oparciu o nie tworzy własne dzieło. Jest w takiej postawie coś naturalnego, coś
co przywodzi mi na myśl muzyków ludowych, którzy wyrastali w pewnej tradycji,
uczyli się gry na instrumencie od starszych, ale później chłonęli - na kształt
gąbki - muzykę, z którą mięli okazję zetknąć się tu czy tam. Korzystali przy
tym z nowinek technicznych, szli za pojawiającymi się możliwościami i potrzebami
odbiorców. I choć bywali lekceważeni przez autorytety uniwersyteckie, to
równocześnie budowali przez pokolenia wrażliwość słuchaczy, wypełniali swą
muzyką puste miejsca w duszach ludzi. Takie właściwości ma muzyka, która
traktowana jest jako naturalna forma ekspresji człowieka - pozbawiona ram czy
ograniczeń, nieuregulowana, sama szuka sobie drogi.
Raphael przypomina mi takiego muzyka ludowego, ale
już oczywiście na innym poziomie. Zwłaszcza, że sięga daleko nie tylko w
poziomie, ale i w pionie. Dlatego udaje się mu łączyć nie tylko prerię z Krymem,
Afrykę z Puszczą Zieloną czy czasy zaprzeszłe z współczesnością, ale też wpuszczać
mgły a la 4AD w barokowe kompozycje, czyli nasycać kompetentnie ujmowaną muzykę
poważną elementami muzyki pop. A przy okazji mogą powstawać dzieła tak swoiste
i integralne, jak Wilde Blumen czy Sevastopolis.
X
A co ze wspomnianą na początku Anną Csillag? Podobno
odkryła ów tajemniczy sposób na wzmocnienie zarostu i zapewne przypomina teraz bardziej
Albrechta Dürera niż
łysą śpiewaczkę.
Trzymając się jeszcze Schulzowskich analogii:
wydaje się, że z wspomnianych na początku Sanatorium pod Klepsydrą ksiąg, to Biblia lepiej pasuje do Wovoki. Zwłaszcza
z tą – jak czytamy u Bruna - „wielką wędrówką zwierząt, płynącą gościńcami,
rozgałęzioną pochodami po kraju dalekim” - z niebem „w kluczach całym i
łopotach” i „ogromną odwróconą piramidą, której daleki wierzchołek dotykał
Arki”. Blind Willie Johnson zresztą wprost powoływał się na częstą lekturę Biblii. Ta druga -
tajemnicza księga blasku - też pewnie byłaby na miejscu, niemniej lepiej pasuje do Cukunftu. Choć trudno
sprawdzić, gdyż zaginęła. Ale czy zupełnie?
„A gdy wiatr cicho kartkował te
arkusze, wywiewając kolory i figury, spływał dreszcz przez kolumny jej tekstu,
wypuszczając spomiędzy liter klucze jaskółek i skowronków. Tak ulatywała,
rozsypując się, stronica za stronicą i wsiąkała łagodnie w krajobraz, który
syciła swą barwnością”.
Muzyka ma przecież takie same właściwości. Mimo, że już tej nie grają.
(Tekst był publikowany w 25 numerze magazynu Lizard.)
(Tekst był publikowany w 25 numerze magazynu Lizard.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz