„…i chociaż było to tak dawno temu,
to było super
nowoczesne i było bardziej nowoczesne
niż my sami
jesteśmy w tej chwili...”
(Maciej Maleńczuk, Ten Years After w rozbudowanej wersji z płyty Live After Death Homo Twist)
Album Ewa
Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego został wydany w sławnym 1967
roku. Zaiste, był to światowy rok muzycznego urodzaju! Warto jednak zwrócić
uwagę, że w czasie kiedy rodziły się pierwsze owoce współpracy Ewy Demarczyk i
Zygmunta Koniecznego, w latach 1962 – 1963, sytuacja była zgoła odmienna. Większość
muzyki, tak przez nas kochanej, wtedy po prostu jeszcze nie istniała. W świetle
tego faktu wyjątkowość sztuki tandemu z Krakowa wypada szczególnie jaskrawo.
Co tu robi Thelonious
Monk?
Pierwszym fonograficznym śladem działalności Ewy
Demarczyk był singiel wydany w 1963 roku. Zawierał trzy kompozycje Zygmunta
Koniecznego do słów Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Szmidta i Wiesława
Dymnego. Łatwo przeoczyć bądź zlekceważyć to wydawnictwo – wszak wszystkie
utwory powtórzono później na longplayu. Nie popełniajmy jednak tego błędu! -
moim zdaniem to jedna z najbardziej wstrząsających płyt wydanych nad Wisłą.
Szokująca jest siła tych nagrań, ich śmiałość i czystość,
która wypływa chyba z wyczuwalnej swobody realizowania impulsu twórczego. Okazuje
się, że nowatorska forma utworów z płyty długogrającej - mająca więcej
wspólnego z teatralnymi misteriami niż tradycyjną piosenką – gotowa była już w
1963 roku! Zapiera dech w piersiach najpierw wokalna interpretacja, a później niezwykła
inwencja melodyczna, precyzyjne i świadome użycie zmian tempa i metrum, kolorystyka,
wreszcie niekonwencjonalna instrumentacja. Dźwięków jest niewiele – można nawet
mówić o swoistym minimalizmie - ale dają poczucie kompletności. Taki pejzaż na przykład: głos, fortepian,
wyjątkowo oszczędna gitarę i szeleszcząca blachę. Cichy gwizd pod koniec. A
powstaje z tego cały świat, który istnieje niezwykle intensywnie przez 5 minut
z hakiem. W Czarnych aniołach za to
gwałtownie rozbrzmiewają dzwony, które pochodziły z… krakowskiej składnicy
złomu. „Mieliśmy kamerton, chodziliśmy po złomowisku i stukaliśmy w różne
rzeczy - wspominał jeden z współpracowników Koniecznego z Piwnicy Pod Baranami
- zebraliśmy trzydzieści kilogramów żelastwa. A potem woziliśmy po całym
świecie” (cytat z książki A.
Kuźniak, E. Karpacz-Oboładze, Czarny
anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk, Kraków 2015, s. 40.)
W każdym dźwięku czuć tu determinację, czuć siłę
artystycznej wizji! Zresztą już od samej Karuzeli
z madonnami, która otwiera program tej małej płyty, może zakręcić się w
głowie. Ten doskonały, dynamiczny motyw, rozpoczynający kompozycję, kryje
zresztą w sobie pewien sekret. Otóż b a r
d z o podobnymi frazami rozpoczyna swe Epistrophy Thelonious Monk w trzyminutowej
wersji z lipca 1948 roku. Jaka intrygująca zbieżność!
Epistrofa
Natura
epistrofy jest literacka. To się nawet nieźle się składa, bo Konieczny swoją
małą muzyczną formę, uprawianą w Piwnicy pod Baranami, nazywał właśnie
„piosenką literacką”. Jej kształt wynikać miał z formy poetyckiej, formować
się w oparciu o strukturę wiersza. Kompozytor widział siebie przy tym w roli
reżysera, który odczytuje sens poetyckiego tekstu, zgłębia jego psychologię, a
zawartą dawkę realizmu rozwija w całą scenerię przy pomocy różnych środków
kompozytorskich. Tak powstawała dynamiczna lub statyczna przestrzeń, którą
wypełniała swoją interpretacją Ewa Demarczyk.
Warto przypomnieć, że Konieczny uczył się w
tamtym czasie w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Studiował
kompozycję u profesora Stanisława Wiechowicza, którego wychowankiem był również
Krzysztof Penderecki. Był to czas kiedy obok muzyki poważnej (w której
dominowała zresztą awangarda) i jazzu, rozwijał się też tzw. trzeci nurt,
łączący te dwie sfery. Zaliczano do niego na przykład Krzysztofa Komedę czy
Andrzeja Trzaskowskiego. Można powiedzieć, że Zygmunt Konieczny również tworzył
coś w rodzaju trzeciego nurtu, ale łączył w nim muzykę poważną z piosenką
literacką. Nie było tam miejsca na improwizację, ale nie było też miejsca na prosty
akompaniament czy tradycyjne piosenkowe struktury zwrotek i refrenów. Pojawiała
się za to szlachetność formy, nowatorstwo środków wyrazu i wielka różnorodność,
wynikająca ze zróżnicowania dobieranych tekstów.
Piosenki Koniecznego i Demarczyk, prócz bezpośrednich
wrażeń, emocji i wzruszeń, przynoszą więc też przyjemność intelektualną,
związaną z odczytywaniem tej tworzącej je formy. Bo choć kompozytor deklarował
służebność wobec tekstu, to w praktyce swej pracy twórczej nie wahał się przed
pewnymi cięciami, złożeniami wierszy, jak w Pocałunkach
czy Wierszach Baczyńskiego. Wbrew
tradycyjnemu podejściu wychodził poza zwykły piosenkowy emocjonalizm, by
tworzyć bardziej złożone całości. Jego podejście przypomina nieco techniki
stosowane wówczas w nowoczesnym teatrze, a w jego utworach dostrzec można
swoisty konceptualizm. Tak jak w malarstwie realistycznie przedstawiona na
płótnie rzeczywistość bywa organizowana w oparciu o abstrakcyjną, geometryczną
kompozycję, tak też u Koniecznego i Demarczyk zmysłowy odbiór treści piosenek
kształtowany jest przez to co inteligiblilne - niewidoczne, przynajmniej na pierwszy rzut
oka. Jest to swoiste misterium formy i interpretacji.
Perypetie i zagadki
Płyta
Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta
Koniecznego, będąca ukoronowaniem tej współpracy, mimo że szeroko znana i cieszy
się wielkim uznaniem, kryje zaskakująco wiele niewiadomych. Nie wiadomo na
przykład kto właściwie na niej gra! Można się domyślać - choć tej informacji
brak na okładce - że na fortepianie sam kompozytor, ale co do reszty, to
zatrzymujemy się na zdawkowych zapisach: „zespół instrumentalny Z. Koniecznego”
i „Orkiestra Polskiego Radia – dyr. S. Rachoń”. Nie wiadomo więc tak naprawdę
kto gra na gitarze, kto trąca żelastwo, kto gwiżdże, ani do kogo należą męskie
głosy, które słychać w Garbusie czy Pejzażu.
Nie ma jednak wątpliwości, że płyta daje
świadectwo wysokiej kultury wykonawczej. Kryje się za tym między innymi historia
Stefana Rachonia, syna znanego skrzypka wiejskiego z okolic Kraśnika, który swą
długą muzyczną karierę rozpoczął jeszcze w latach dwudziestych, grając podczas
seansów w lubelskim kinie Corso. Był później twórcą radiowej orkiestry
rozrywkowej, a w czasie okupacji współpracował z Tajną Orkiestrą Polskiego
Radia. Z powstania warszawskiego ocalił tylko skrzypce. A po wojnie założył Orkiestrę
Polskiego Radia, tę właśnie którą słychać na naszej płycie, a którą dyrygował
aż do 1980 roku. Łatwo zauważyć, że losy Stefana Rachonia dziwnie współgrają z
treścią pieśni Ewy Demarczyk.
Reżyserem
nagrań, których dokonano w Warszawie w PWSM, Filharmonii Narodowej i radiowym Studio
12, był Antoni Karużas, zaś operatorem dźwięku Janusz Pollo. Mimo, że byli to
wybitni specjaliści – profesor Kerużas to współtwórca Wydziału Reżyserii
Muzycznej AMFC w Warszawie – to Zygmunt Konieczny nie wspomina dobrze tej
współpracy. Zwłaszcza Karużas dał się we znaki artystom z Krakowa. Okazywał
lekceważenie, wiedział lepiej, a na koniec wyprosił ich ze studia, czego
efektem są – zdaniem Koniecznego – ewidentne błędy, na przykład w piosence Tomaszów.
Sam mam pewne wątpliwości brzmieniowe, ale odnoszą
się one wyłącznie do Czarnych aniołów,
przynajmniej w wersji kompaktowej. Coś tam się przebija, jakby nagranie nie
dźwignęło natężenia dźwięku. To jednak drobiazg, ogólnie realizacja robi pozytywne
wrażenie, a sposób nagrania współtworzy ten muzyczny świat. Zaskakuje lekkie
granie przestrzenią, którą wprowadzają delikatne pogłosy, albo też efekt
tremolo subtelnie nałożony na gitarę w Pocałunkach.
Warto też zaznaczyć, że choć głos Ewy Demarczyk był być może największym atutem
tej sesji, to wcale nie jest regułą przesadne uwypuklanie go w miksie. Został
on wdzięcznie wpisany w materię utworów, w tę oszczędną, choć wyrazistą
kolorystykę. Ta bogatsza kolorystyka, poza lepszą jakością dźwięku, odróżnia
nagrania z płyty od wersji singlowych. Podstawowa ich forma jednak – jak to już
zaznaczyliśmy – pozostała nietknięta.
Światłocień
Zastanawiałem się jak można opisać śpiew Ewy
Demarczyk na tej płycie. Co właściwie jest w nim takiego szczególnego? Bo
wiadomo, że nie chodzi tylko o siłę głosu, czystość śpiewu, słynną dykcję czy
bezbłędne rozwiązywanie rytmicznych zagadek kompozytora.
Charakterystyczne, że głos Ewy Demarczyk
rozbłyskuje, mieni się nawet, ale według mnie jego zasadnicza barwa jest
ciemna. Cień w nim obecny nie jest przy tym matowy. To jeden z tych cieni,
które o zmierzchu nadają barwom głębię, wzbogacając je o ten szczególny walor.
Ciemność głosu Ewy Demarczyk kryje w sobie noc, co jest ogromnym atutem. Bo światło dnia jest na swój sposób
banalne - to noc tworzy tajemniczą przestrzeń, która sprzyja poruszeniom duszy,
rodzi nostalgie i tęsknoty. Gdy patrzymy głęboko w oczy drugiego człowieka też
właściwie zaglądamy w ciemność, a bywa, że odnajdujemy w nich głębię nocnych
nieb. Ciemnością ten głosu przypomina też atrament - sam w sobie kryje potencjał znaczeń.
Obroty rzeczy
Kilkadziesiąt lat temu zapewne naturalniejszym
jawiło się duże zróżnicowanie materiału na płycie. To, że zaraz po epickich Wierszach Baczyńskiego mamy subtelne i
intymne Pocałunki, że po delikatnych
i ciepłych Groszkach i różach nadciągają
przytłaczające Deszcze. Te kontrasty
chyba bardziej odpowiadały ówczesnym doświadczeniom życiowym ludzi, takim jak w
przytoczonym przypadku Stefana Rachonia.
Wydaje mi się jednak, że czas nie odebrał naszej
płycie zbyt wiele, a może nawet przeciwnie. Jeśli zestarzała się nieco, to w zupełnie
niegroźny, a może nawet pociągający sposób. Bo do niektórych archaizmów
realizatorskich łatwo się przyzwyczaić, inne stanowią zaś elementy tej kapsuły
czasu, którą również jest ta płyta. Tak jak sposób artykułowania głoski „l”
przez Ewę Demarczyk. Słuchając, można przenieść się w inną epokę, doświadczyć odmiennego
odbioru rzeczywistości niż współcześnie. Bo zwłaszcza za sprawą fortepianu w
tej nowatorskiej muzyce pobrzmiewa przecież tradycja, a na ścianie mignie nawet
czasem cień Fryderyka Chopina. Można też przypomnieć sobie jak pięknie potrafi
brzmieć polski język - zwłaszcza w niektórych muzycznych podkreśleniach
Koniecznego. Na przykład w Groszkach i
różach: w delikatnych, wdzięcznych niezgodnościach rytmu wiersza i muzyki
„zaczarowanych lasów” i „zaczarowanych malw” albo w wyśpiewanych ptasich
trzepotach słów „i odtąd pod oknem twoim”.
Niezwykły jest walor ilustracyjny tej muzyki, to
że Konieczny, wraz z Demarczyk, panuje nie tylko nad emocjami w opracowywanych
tekstach, nad opisywanymi w nich zdarzeniami, ale też nad czasem i przestrzenią
w jakich one się rozgrywają. Bo gdy słuchamy Grande Valse Brillante to oczywista dla nas się staje nie tylko
zawartość emocjonalna tekstu, ale też ograniczona przestrzeń sali balowej i
dłużący się chwilami czas. Bardziej intymny Tomaszów
trwa w zupełnie inny sposób, jakby zapisane w nim były niezliczone samotne
chwile w zacienionym pomieszczeniu, wypełnione uczuciem, żalem i tęsknotą. W Wierszach Baczyńskiego czas trwa w
marszowym tempie, albo też zawiesza się w raptowności ataku, by powrócić
stopniowo do pierwotnego rytmu, apokaliptyczna zaś rzeczywistość - z całą jej
intensywnością i potencjałem rozpadu - oddana zostaje nakładającymi się
warstwami muzycznymi – jakbyśmy mieli do czynienia z kilkoma orkiestrami,
grającymi równocześnie (ten pomysł zresztą Konieczny później zrealizował
dosłownie w teatrze). I właściwie w każdym utworze można znaleźć równie ciekawe
rozwiązania.
Zadziwiające są zapisane w tej muzyce kontrasty.
To, że można w niej obserwować rzeczy najmniejsze, ruchliwe, igrające jak
refleksy na wodzie, krople w kałużach (Jaki
śmieszny), by w innym miejscu zostać przytłoczonym czymś monumentalnym,
nieledwie ostatecznym, jak pejzaż z Deszczów.
W wielu momentach można mówić po prostu o programowości muzyki Koniecznego. Nie
mogę na przykład uwolnić się od myśli, że na Taki pejzaż nałożony jest obraz śpiącego człowieka. Przecież cały
utwór odmierzany jest głębokim oddechem męskich głosów, podkreślanym delikatnie
kładzionymi akordami. Ten sen wzburza się w pewnym momencie dość gwałtownie, by
później wrócić do spokojnej miarowości. Sam Pejzaż
w takim ujęciu zaczyna przypominać ten, który Salvador Dali przedstawił na
obrazie Paranoiczne oblicze.
Wspomniane wcześniej panowanie nad czasem
Konieczny uzyskuje dzięki misternej rytmice swych kompozycji, jak również dzięki
niuansowym, precyzyjnym, płynnym niekiedy zmianom tempa. Szczególnie ciekawie
wypadają tu fragmenty albo partie, które zdają się odwzorowywać ruch obrotowy,
jak na przykład partia gitary w Tomaszowie.
Takich zjawisk na płycie jest na tyle dużo, że można potraktować je jako
istotny element jej języka muzycznego. Te obroty mogą hipnotyzować, jak właśnie
w Tomaszowie, gdzie też po czasie zwalniają,
pauzują, znów wracają, podkreślając w ten sposób psychologię wypowiadającej się
w utworze postaci. W Groszkach zaś
inaczej, przypominając działanie pozytywki, wprowadzają beztroski, bukoliczny
nastrój. Dramatyczny kołowrót kręci się też w Wierszach Baczyńskiego, coraz poważniej i intensywniej, aż przerywa
go gwałtownie na chwilę inna forma muzyczna. Ale obroty wracają, zwolnione i
cichsze, pomału dochodzą do wcześniejszego tempa i natężenia.
Te obroty zwykle podkreślają trwanie czasu, ale
na przykład w Karuzeli z madonnami koncentrują
uwagę na krótkim teraz, wchodząc bez
reszty w ową wspomnianą programowość. Za sprawą dwóch wersów Białoszewskiego -
pominiętych zresztą w tekście Madonn –
pojawia się tu jeszcze aspekt meta-nośnikowy: „Lata dokoła / Gramofonowa
płyta”. U Białoszewskiego na końcu wiersza ta płyta zresztą zwalnia, by
zatrzymać się w pół słowa. U Koniecznego jest inaczej, bo muzyka sugeruje – powtórzeniami
frazy i uderzeniami czyneli – zacięcie się, przeskakiwanie igły gramofonu - „ruszył
z kopyta / ruszył z kopyta / ruszył z kopyta / ruszył z kopyta” - aż do
wyciszenia. Na szczęście to tylko trik, który przypomina o pierwotnym,
najdoskonalszym nie tylko brzmieniowo, ale też fizycznie nośniku tego materiału.
Wspominając o tym, że utwory na płycie są
zróżnicowane miałem na myśli głównie tę ich warstwę zewnętrzną, emocjonalną –
najbardziej związaną z treścią wierszy. Pod względem formalnym, pod względem
języka muzycznego właśnie, płyta okazuje się być bardziej spójna. Rządzi nią
pewna logika, która wyraża się nie tylko monumentalnymi zwieńczeniami stron
oryginalnej edycji (Taki pejzaż i Deszcze), ale też powracaniem pewnych
elementów, jak męskie głosy w Garbusie
i Pejzażu, specyficzna gitara w Tomaszowie i Pocałunkach, albo muzycznym, unisonowym pokrewieństwem najbardziej
dramatycznych fragmentów Wierszy
Baczyńskiego i Deszczy. W obu
przypadkach pojawia się przecież ta sama sceneria. Pewnie nie można tu jeszcze
mówić o koncept albumie – a warto zaznaczyć przy okazji, że Sgt. Pepper ukazał się w tym samym roku –
ale ta płyta to zdecydowanie coś więcej niż zbiór piosenek.
Światy równoległe
Skoro wspomnieliśmy już Beatlesów, to spróbujmy
na koniec rzucić okiem na pewne koincydencje. Otóż kiedy w 1963 roku ukazywał
się debiutancki singiel Ewy Demarczyk – będący, jak zaznaczyliśmy, dojrzałym
już wyrazem pewnych koncepcji artystycznych, rozwiniętych w następnych latach -
za oceanem Bob Dylan publikował małą płytę z
Blowin’ in the Wind, Johnny
Cash wydał Ring of Fire, a The
Kingsmen Louie Louie. W Anglii zaś Beatlesi
startowali z She Loves You i całą
resztą. A do tego Pink Panther Theme
Manciniego. Czy nie jest to interesujące zestawienie artystów i tytułów?
W Polsce mamy w tym czasie raczkujący big beat, czyli
Niebiesko Czarnych ze Starym niedźwiedziem
w stylu twist i Czesława (jeszcze) Wydrzyckiego śpiewającego Mamo, nasza mamo… Z drugiej strony scena
jazzowa, gdzie na przykład Komeda prezentował właśnie Suity baletowe, a do tego Sławę Przybylską, Ludmiłę Jakubczak i
piosenki Starszych Panów. I nawet jeśli weźmiemy pod uwagę mini-album Somnambulists Wandy Warskiej i Andrzeja
Kurylewicza z 1961, to i tak owoce współpracy Ewy Demarczyk i Zygmunta
Koniecznego pozostaną zjawiskiem skrajnie odmiennym i po prostu osobnym.
Ciekawe, że chociaż krakowski kompozytor nie
poważał ani big beatu ani później muzyki rockowej, to jego wspólne z Ewą
Demarczyk dzieło wywarło pewien wpływ właśnie na tę scenę. Czesław Niemen
przecież, współpracując ze wspomnianymi Kurylewiczem i Warską, poszedł podobną
jak Demarczyk ścieżką (płyta Muzyka
teatralna i telewizyjna), by wreszcie samemu z łączenia muzyki z wielką
poezją uczynić główny nurt swojej twórczości. A podkreślał, że nie wierzył w
sens takiego mariażu, dopóki nie usłyszał Ewy. Możliwe więc, że nie byłoby Rapsodu, Marionetek czy Pielgrzyma
bez Koniecznego i Demarczyk. Historia Anawy i Osjana też jakoś plącze się z
historią tandemu z Piwnicy, a na pewno Marek Grechuta miał już przetarte
ścieżki, gdy proponował swoje wersje piosenek literackich, również te w duchu
art rockowym czy progresywnym, jak te z albumów Droga za widnokres czy Szalona
lokomotywa. Na odprysk o znamionach hołdu dla naszej płyty można też
natrafić w regionach tak z pozoru nieoczekiwanych, jak twórczość zespołu Armia.
Na przykład na płycie Pocałunek
mongolskiego księcia w jednym miejscu znienacka odnajdujemy bezpośredni
cytat z tekstu Garbusa, a w innym
odniesienie do Pejzażu.
Ja tam się wcale temu nie dziwię. A wręcz
uważam, że ta smuga szlachetnego cienia, która tu i ówdzie pogłębia barwy tworzonej
u nas muzyki, stanowiąc w jakimś stopniu o jej oryginalności, jest czymś niezwykle
wartościowym. I chyba zawsze będę wracał do jej źródła. Państwa też do tego
zachęcam Aż pozwolę sobie zakończyć cytatem z Białoszewskiego: „Wsiadajcie w
sześcio…!” :-) .
(Tym razem tekst z 26 numeru magazynu Lizard.)
(Tym razem tekst z 26 numeru magazynu Lizard.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz