Kilka
lat temu odkryłem ze zdziwieniem, że wśród znanych mi fanów Janis Joplin – a umieściłem
w tej liczbie również siebie - trudno znaleźć takiego, który znałby całą,
niezbyt przecież obszerną, dyskografię artystki. Przy okazji zorientowałem się,
że płyta „Cheap Thrills”, mająca u nas status debiutu Janis, wcale jej debiutem
nie była! Takie nieuważne podejście do dorobku autorki Kozmic Blues to chyba
efekt tego, że traktuje się ją najpierw jako zjawisko, legendę, wcielenie
jakiegoś mitu, a dopiero później jako artystkę, której twórczość warto dokładnie
zbadać. Dziś jednak chcę ten porządek odwrócić - przynajmniej w przestrzeni,
jaką tu dysponuję – i zająć się przede wszystkim muzyką Janis Joplin - jej płytami
oraz zespołami, które z nią grały.
Big Brother & The
Holding Company
Początki kariery naszej bohaterki
splatają się z historią zespołu Big Brother & The Holding Company, a ta
wpisana jest w krajobraz hipisowskiego San Francisco drugiej połowy lat
sześćdziesiątych. O specyfice rodzącej się tam sceny muzycznej mówiliśmy,
przybliżając dzieje Jefferson Airplane. Drogi muzyków obu zespołów przecinały
się zresztą niejednokrotnie, a tu szczególnie warto wspomnieć o wspólnych
nagraniach Janis Joplin i Jormy Kaukonena, dokonanych jeszcze w 1964 roku w
mieszkaniu przyszłego gitarzysty Jefferson Airplane. Wydane po latach jako
bootleg, stanowią świetny dokument stylu dwudziestojednoletniej wówczas wokalistki.
Ukazują ją jako bluesową czy folkową pieśniarkę. Mają przy tym przyjemny klimat
domowego grania, z mimowolnym udziałem żony Kaukonena. Jej maszynę do pisania
wciąż słychać w tle - stąd tytuł wydawnictwa The Typewriter Tape. Obszerniejszą
kolekcję wczesnych nagrań można znaleźć na kompilacji „Janis” z 1975 roku, będącej
ścieżką dźwiękową filmu dokumentalnego o tym samym tytule.
Prócz przecinających się ścieżek, można
zauważyć też pewne podobieństwo losów wspomnianych przedstawicieli rocka z Bay
Area. Oba zespoły przyjęły do składu w 1966 roku charyzmatyczne wokalistki, co
określiło dalszy przebieg ich karier. Lecz o ile Grace Slick od razu dała
Jeffersonom dwa ich największe przeboje, o tyle początki współpracy Janis z Big
Brother nie były łatwe. Kompania miała już wtedy wypracowaną lokalną pozycję. Grywali
regularnie w Avalon Ballroom, słynęli przy tym jako zespół ostry, ciężki i improwizujący
(co mogło wiązać się z przysłowiowym „grajmy swoje, to słuchacze się nie
zorientują, że nam się chrzani”). Przyjmując wokalistkę do zespołu, musieli na
nowo zdefiniować swoją muzykę, co okazało się to procesem trudnym i
czasochłonnym.
Debiutancka płyta
Album, zatytułowany Big Brother &
The Holding Company, został nagrany po sześciu miesiącach docierania się Janis
i Braci. Składa się nań dziesięć zgrabnych piosenek. To może nie pasowało do
wizerunku podziemnego, zaangażowanego zespołu, ale płyta 50 lat po nagraniu zdecydowanie
się broni. Co rzuca się najpierw w uszy: mamy do czynienia z wesołą ekipą
hipisów, którzy nie mają może rewelacyjnego warsztatu, ale mają radość z
grania, mają młodzieńczy i braterski wdzięk, a producent Bob Shad zadbał, żeby
wypadli jak najlepiej. Nie podciął im przy tym za bardzo skrzydełek, choć sami być
może uważali wówczas, że tak się stało. Przy całej prostocie nagraniom nie
można odmówić pewnej finezji, a czas dodał im jeszcze przyjemnej patyny.
Podobnie jak na Surrealistic Pillow śpiewa
nie tylko wokalistka. Może to jakiś znak hipisowskich czasów - często
towarzyszą jej fajne, szorstkie, męskie głosy. Czasem harmonizują, czasem mają
swoje do wyśpiewania, a w Easy Rider wszyscy tworzą imprezowy chór. Wokal Janis
jest inny niż żeśmy się wszyscy, poznający ten album z opóźnieniem, przyzwyczaili.
Mniej dołu, szarżowania, mniej chrypy, a więcej staranności i wysokich
rejestrów. Zaskakuje, że czasem jej głos jest zdwojony, wszak później nie stosowano
już takich zabiegów realizacyjnych. Ogólnie można nawet pomyśleć, że producent
nie chciał za bardzo eksponować dziewczyny
z Texasu; może nawet zamierzał ją nieco zamaskować? Ale ona i tak co rusz się
przebija, bo jej głos to jednak moc specjalna i po prostu cholernie
elektryzuje.
Piosenki są krótkie i zróżnicowane, ale
płyta brzmi spójnie. Słucha się jej doskonale, zwłaszcza, że łącznie z singlem Coocoo,
który zwyczajowo dołącza się do wydań, trwa bez mała pół godziny. Pierwszy
numer, zapadający w pamięć Bye, Bye Baby – tu znów analogia z Jeffersonami – Janis
przywiozła ze sobą z Austin. Była to piosenka Powella St. Johna, z którym
wokalistka występowała od 1962 roku w folkowym zespole The Weller Creek Boys. Pozostałe
piosenki albo zostały napisane przez członków Big Brother albo też były
opracowaniami utworów tradycyjnych, jak Down On Me, oparty na pieśni gospel z
lat dwudziestych albo Blindman, który funkcjonował nawet w Polsce jako piosenka
oazowa. Zdecydowanie wyróżnia się All Is Loneliness Moondoga. Ten charakterystyczny
dla niego kanon został tu przedstawiony w doskonałej, jakby mantrowej wersji, z
lekko dronującą gitarą i świetnie opracowanymi wokalami. Jest to swoiste ukąszenie egzystencjalne albumu, które nadaje
mu smaku i głębi, zdecydowanie podnosząc rangę artystyczną.
Występ na festiwalu w Monterey
Wydanie płyty było jednak opóźniane
przez Boba Shada - właściciela Mainstream Records. Big Brother & The
Holding Company musieli dopiero odnieść spektakularny sukces na festiwalu w
Monterey, żeby album pojawił się na rynku.
Z samego występu w Monterey zachowała
się doskonała pamiątka: filmowy zapis wykonania Ball and Chain z repertuaru Big
Mamy Thornton. Janis najpierw spala się na scenie, sięgając niedostępnych wyżyn
przejmującej interpretacji, a następnie wybiega za kulisy, podskakując jak dziewczynka
– musiała czuć, że się udało! Operator wyłapuje wśród publiczności oblicze Mamy
Cass, które wyraża niemy zachwyt i niedowierzanie, że TO stało się naprawdę. Cholera.
Zawsze płaczę gdy to oglądam.
Udany występ spowodował też jednak
zawirowania biznesowe - zespół trafił do Columbia Records, a w rezultacie
pierwsza płyta Janis Joplin – wydana w sierpniu 1967 - nie została należycie
wypromowana. Skutkiem tego uległa – niesłusznie! – zapomnieniu. Zespół, już pod
opieką sławnego menedżera Alberta Grossmana, rozpoczął pracę nad następnym
albumem.
Cheap Thrills
Płyta ukazała się rok po debiucie - w
sierpniu 1968 roku, a jej nagrywanie nie przebiegało bez zakłóceń. Hipisom z
San Francisco trudno było dopasowywać się do rzeczywistości rynku muzycznego, więc
współpraca z producentem Johnem Simonem i Columbią obfitowała w spory. Pewnie
dlatego na „Tanie uciechy” złożyły i nagrania koncertowe (powiedzmy) i
studyjne. Zwykle nie lubię takich połączeń, ale w tym przypadku takie kolażowe
odbicie spontanicznego ducha epoki, kiedy profesjonalizm nie był najwyższym
kryterium twórczości, a ekspresja była ważniejsza niż technika, wypada całkiem
nieźle. Album zdobył zresztą wielką popularność i traktuje się go jako jeden z
tych, które zdefiniowały brzmienie acid rocka.
Big Brother & The Holding
Company mieli swój surowy i nieokiełznany styl, w którym liczyła się wolność, entuzjazm
i chodziło o robienie hałasu wywołującego gęsią skórę. Ich brudna muzyka ma
swój niepodrabialny klimat, zawiera przy tym mnóstwo emocjonalnej prawdy. O ile
Jefferson Airplane może kojarzyć się z czymś ładnym – łąką z kwiatami czy
morską bryzą, o tyle poletko Big Brother zarasta chwastami, czuć ich cierpki
zapach w rozgrzanym powietrzu. I ten autentyzm ma największą wartość. I mimo,
że muzykom często wytykano niedociągnięcia i ogólne amatorstwo, to znajdziemy tu
przykłady pewnego rodzaju wyrafinowania, zwłaszcza jeśli chodzi o pracę gitar
(Sam Andrew i James Gurley opracowanie Summertime). Oczywiście dla Cheap
Thrills bardziej charakterystyczne są hałaśliwe i dynamiczne numery jak Combination
of Two czy I Need a Man to Love. Największym przebojem został jednak zgrabny,
singlowy Piece of My Heart. Niemniej opus magnum albumu zdecydowanie stanowi
epicki Ball and Chain, wieńczący całość w koncertowej, dziewięciominutowej wersji.
Wkrótce po wydaniu Cheap Thrills Janis
zadeklarowała chęć odejścia od chłopaków, a w grudniu zagrała z nimi ostatni
koncert. Wraz z nią zespół opuścił Sam Andrew.
Encore
Żal ekipy, ale w ramach pocieszenia
współczesny słuchacz może sięgnąć po nagrania koncertowe. Nie proponuję
składanki Farewell Song (1982), bo oryginalne partie braci zostały tam zastąpione innymi, ale już stosowne fragmenty In
Concert (1972), albo trzypłytowego zbioru Janis (1993) zdecydowanie warto
sprawdzić. No i oczywiście nagrania całych występów. Live at Winterland ’68
(1998) i Live at the Carousel Ballroom 1968 (2012) - to nie tylko interesujące
dokumenty epoki, ale przede wszystkim bardzo fajne płyty. Zawierają doskonałe
wersje wielu utworów - co zwłaszcza istotne jest w przypadku wzmocnionych piosenek z debiutu - jak doskonały,
czadowy, Down On Me - ale też numery, których nie znajdziemy na regularnych
albumach. Dynamiczny Road Block, czy Flower in the Sun (w którym aż chciałoby
się usłyszeć gitarę Hendrixa) wcale nie wyczerpują ich listy.
I Got Dem Ol’ Kozmic
Blues Again Mama!
Początek 1969 roku był dla Janis
Joplin początkiem nowej drogi. Sformowała nowy zespół, który z czasem zyskał
nazwę Kozmic Blues Band. Nowy repertuar różnił się od tego, do którego był
przyzwyczajona amerykańska publiczność. Choć właściwie zwrot w kierunku R’n’B -
w kontekście tego co powiedzieliśmy o początkach śpiewania Janis - nie powinien
dziwić.
Ten etap aktywności artystki rzadko bywa
oceniany entuzjastycznie, a przez to pozostaje słabo rozpoznany. Tymczasem
okazuje się, że nagrywana w czerwcu, a wydana we wrześniu płyta wcale nie jest tak
mało interesująca, jak to się nieraz przedstawia. Całość rozpoczyna shaker i
rzeczywiście: muzyka mniej niż dotychczas pasuje do potrząsania głową czy
ekstatycznego miotania kończynami, a bardziej do kołysania, kołysania biodrami.
Dominuje stylistyka soulowa, a nawet miejscami funky. Czasem przypomni się
James Brown, a czasem Otis Redding. Duże znaczenie na płycie mają partie rasowo
brzmiącej sekcji dętej. Najbardziej jednak podoba mi się sekcja rytmiczna.
Zwłaszcza bas jest taki masywny, jak podłoga z solidnych desek, że czuć ten
zapach drewna, widać słoje i sama przyjemność chodzić po czymś takim. Bębniarz
do tego ma – że tak się wyrażę - stolarskie uzdolnienia, rękę wprawioną do
młotka, bije gęsto i pewnie. Taki to solidny fundament całości. A we wnętrzu
przytulnie i w piecu napalone jak trzeba.
Co ciekawe, to chyba nie jest do
końca tak jak się często pisze, że Janis nagrała tę płytę z muzykami sceny
soul. Album wyprodukował Gabriel Mekler, stały współpracownik i pomysłodawca
nazwy zespołu Steppenwolf! Za udział wzięli zresztą i inni
instrumentaliści z tego składu. Przyjętą konwencję zrealizowano jednak konsekwentnie.
Niektóre numery brzmią wręcz bigbandowo, jak Try. Jest groove, jest zabawa
i żywa współpraca wokalistki z instrumentalistami. Jest też specyficzny, nie do
końca poważny nastrój – tym razem bez wypruwania żył. W przypadku
wcześniejszych płyt mogło zaskakiwać jak wiele do zaśpiewania pozostaje
chłopakom z Big Brother - tu zaś można się zdziwić długimi instrumentalnymi
przebiegami, jak na przykład w szczególnie udanym Work Me, Lord. Ta proporcja
między graniem a śpiewaniem wypada jednak bardzo szlachetnie. I ogólnie trzeba
powiedzieć, że jeśli zaakceptuje się konwencję albumu, z Janis bliską pozycji
jakiejś hipisowskiej divy, to można z niego wyciągnąć wiele dobrego. Moim
ulubionym fragmentem pozostaje autorski numer Joplin, nieco tylko rozwinięty
przez Meklera, Kozmic Blues. Uważam, że udało się w nim przeprowadzić
syntezę starej Janis (klimat
wyrastający wprost z Ball & Chain) z nową, a nawet przyszłą (fortepian).
Wśród ówczesnych współpracowników
artystki zwraca uwagę Nick Gravenites. Dołączył on w tamtym czasie do Big
Brother & The Holding Company i nagrał z nimi dość ciekawą płytę Be a
Brother (1970). Równocześnie pisał piosenki dla Janis - dwie z nich znalazły
się na omawianym albumie. Ale wspominam o nim głównie ze względu na,
umieszczony na płycie In Concert, Ego Rock – doskonały, szorstki i przewrotny,
długi, słowny i muzyczny dialog tej pary.
Kozmic Blues w Woodstock
Już po nagraniu płyty I Got Dem Ol’
Kozmic Blues Again Mama!, ale jeszcze przed jej wydaniem – i po jedynej
europejskiej trasie Janis Joplin - Kozmic Blues Band wystąpili na festiwalu w
Woodstock. Koncert nie trafił jednak do sławnego filmu Michaela Wadleigha, co
stało się później przyczyną rozmaitych spekulacji. Sam jako dziecko słyszałem w
radio, że autorka Mercedes Benz spaliła ten występ, tak że nie nadawał się do
publikacji. Fakt, Janis nie była zadowolona z tego jak zaśpiewała, ale jednak o
braku w sławnym „Woodstock” choćby jednego z nią fragmentu zadecydowały głównie
względy biznesowe. A jaki był ten koncert można przekonać się, słuchając albumu
Live at Woodstock (1999). Temu składowi może i brakowało trochę ducha, może był
to w pewnym sensie sztuczny twór – zespół akompaniujący, ale wygląda na to, że na
żywo wypadali bardzo dobrze, a na pewno bardzo dynamicznie. Występ opierał się
na nowych wówczas utworach (między innymi Raise Your Hand, który nie wszedł na
płytę), ale pojawia się też Piece of My Heart, Ball and Chain oraz Summertime,
z bardzo udanym, zagranym przez dęciaki, klasycyzującym wstępem. Janis czasem
rzeczywiście chrypi, ale nie psuje to wrażenia, bo słychać, że daje z siebie
wszystko. A publiczność ewidentnie to docenia, co słychać po owacjach.
Full Tilt Boogie Band
Kozmic Blues Band nie odniósł jednak
sukcesu. Wraz z początkiem 1970 roku Janis, opierając się tym razem na
kanadyjskich muzykach, sformowała nowy zespół. W składzie tym razem zabrakło
sekcji dętej, a w brzmieniu, prócz gitary, dużą rolę zaczął odgrywać fortepian,
na którym grał Richard Bell. Janis była zadowolona z tego składu, podkreślała,
że to nareszcie jej zespół.
Do sierpnia Full Tilt Boogie zagrali
sporo koncertów, uczestnicząc na przykład – z Grateful Dead, The Band i Buddym
Guyem – w letniej trasie koncertowej Festival Express po Kanadzie. Zabawa –
podkreślam słowo zabawa - polegała na
tym, że muzycy podróżowali wspólnie specjalnym, czternastowagonowym pociągiem,
co mogło być wyczerpujące. Ale już we wrześniu, kiedy lato prawie się
skończyło, rozpoczęto nagrywanie nowej płyty.
Pearl
Tym razem producentem został Paul
Rothchild, znany wówczas jako realizator wszystkich dotychczasowych albumów The
Doors. Zresztą nagrania miały miejsce w Los Angeles, w Sunset Sound Recorders –
tam gdzie powstały pierwsze dwie płyty zespołu Morrisona. I mimo że Full Tilt
Boogie poruszali się w nieco innej niż Doorsi stylistyce, to jednak słychać
podobieństwo brzmienia, słychać – jeśli można tak powiedzieć – rękę producenta.
Dostępne na kompilacji Janis (1993) luźniejsze nagrania z tej sesji – Cry Baby z
zabawną wokalną wpadką, albo Me and Bobby McGee, gdzie wokalistka sama
akompaniuje sobie na gitarze – pokazują jak dobra atmosfera panowała w studio,
jaka fajna chemia zaistniała między artystką a producentem. W rezultacie płyta Pearl
zyskała specyficzny, dość intymny ton, a przez to sprawia wrażenie najbardziej zbalansowanej,
a zarazem najbardziej autentycznej wypowiedzi artystycznej Janis Joplin.
Pamiętam Rogera Watersa, który nie krył
swego rozczarowania koncertem naszej bohaterki, mówiąc, że był to prosty
country–rock, ze śpiewającą Janis Joplin. Można zatrzymać się nad tym stwierdzeniem
również w kontekście Pearl. Bo istotnie: trudno muzykę wypełniającą ten album
nazwać progresywną. Cóż, Janis zapewne nie chodziło o nowoczesność, zdobywanie
nowych muzycznych lądów – ona wypowiadała się w obrębie pewnych istniejących
muzycznych tradycji. Dlatego, choć płyta rozpoczyna się od dynamicznego,
rockowego Move Over, to później następuje Cry Baby, które mogłoby powstać
pewnie 10 czy 15 lat wcześniej. Podobnie można by wypowiedzieć się o większości
piosenek z płyty. Można by, gdyby nie interpretacje Janis, gdyby nie jej głos,
który wynosi te kompozycje na zupełnie inny poziom. Tu nie ma miejsca na
półśrodki - nie wiem czy ktokolwiek w historii muzyki popularnej rzucał się z
taką straceńczą odwagą w studnię muzyki i wychodził z tych prób – dzięki iskrze
bożej talentu – obronną ręką.
W jednym ze starych numerów Tylko Rocka znajdują
się wypowiedzi polskich wokalistek na temat Janis. Prócz pozytywnych również
takie jak Kory czy Anji Orthodox. „Nigdy jej nie słuchałam. Nie lubię takiego
sposobu śpiewania”. „To wrzaskliwy styl śpiewania i denerwujący”. Jest więc i
taki punkt widzenia. Ale ostatnio zwróciłem uwagę na to, co na temat dziewczyny z Texasu powiedziała niedawna
interpretatorka jej utworów, Natalia Przybysz. Podkreśliła ciepło i żar jaki
muzyka Janis Joplin daje wykonawcy – bo wymaga zaangażowania i otwarcia –
sięgania po trudne emocje, które ludzie zwykle ukrywają. Wygląda, że to trochę
jak prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem, kiedy można się sparzyć, ale
można się też zachwycić, zyskać brata. Albo siostrę. I coś takiego może
spotkać, jak sądzę, również słuchacza.
Podobno ostatnią nagraną w czasie sesji Pearl
piosenką był Mercedes Benz. Ach, ten śmieszek na koniec!
(Magazyn Lizard, nr 22)
(Magazyn Lizard, nr 22)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz