czwartek, 26 kwietnia 2018

Janis Joplin


Kilka lat temu odkryłem ze zdziwieniem, że wśród znanych mi fanów Janis Joplin – a umieściłem w tej liczbie również siebie - trudno znaleźć takiego, który znałby całą, niezbyt przecież obszerną, dyskografię artystki. Przy okazji zorientowałem się, że płyta „Cheap Thrills”, mająca u nas status debiutu Janis, wcale jej debiutem nie była! Takie nieuważne podejście do dorobku autorki Kozmic Blues to chyba efekt tego, że traktuje się ją najpierw jako zjawisko, legendę, wcielenie jakiegoś mitu, a dopiero później jako artystkę, której twórczość warto dokładnie zbadać. Dziś jednak chcę ten porządek odwrócić - przynajmniej w przestrzeni, jaką tu dysponuję – i zająć się przede wszystkim muzyką Janis Joplin - jej płytami oraz zespołami, które z nią grały.


 
Big Brother & The Holding Company
Początki kariery naszej bohaterki splatają się z historią zespołu Big Brother & The Holding Company, a ta wpisana jest w krajobraz hipisowskiego San Francisco drugiej połowy lat sześćdziesiątych. O specyfice rodzącej się tam sceny muzycznej mówiliśmy, przybliżając dzieje Jefferson Airplane. Drogi muzyków obu zespołów przecinały się zresztą niejednokrotnie, a tu szczególnie warto wspomnieć o wspólnych nagraniach Janis Joplin i Jormy Kaukonena, dokonanych jeszcze w 1964 roku w mieszkaniu przyszłego gitarzysty Jefferson Airplane. Wydane po latach jako bootleg, stanowią świetny dokument stylu dwudziestojednoletniej wówczas wokalistki. Ukazują ją jako bluesową czy folkową pieśniarkę. Mają przy tym przyjemny klimat domowego grania, z mimowolnym udziałem żony Kaukonena. Jej maszynę do pisania wciąż słychać w tle - stąd tytuł wydawnictwa The Typewriter Tape. Obszerniejszą kolekcję wczesnych nagrań można znaleźć na kompilacji „Janis” z 1975 roku, będącej ścieżką dźwiękową filmu dokumentalnego o tym samym tytule.
Prócz przecinających się ścieżek, można zauważyć też pewne podobieństwo losów wspomnianych przedstawicieli rocka z Bay Area. Oba zespoły przyjęły do składu w 1966 roku charyzmatyczne wokalistki, co określiło dalszy przebieg ich karier. Lecz o ile Grace Slick od razu dała Jeffersonom dwa ich największe przeboje, o tyle początki współpracy Janis z Big Brother nie były łatwe. Kompania miała już wtedy wypracowaną lokalną pozycję. Grywali regularnie w Avalon Ballroom, słynęli przy tym jako zespół ostry, ciężki i improwizujący (co mogło wiązać się z przysłowiowym „grajmy swoje, to słuchacze się nie zorientują, że nam się chrzani”). Przyjmując wokalistkę do zespołu, musieli na nowo zdefiniować swoją muzykę, co okazało się to procesem trudnym i czasochłonnym.



Debiutancka płyta
Album, zatytułowany Big Brother & The Holding Company, został nagrany po sześciu miesiącach docierania się Janis i Braci. Składa się nań dziesięć zgrabnych piosenek. To może nie pasowało do wizerunku podziemnego, zaangażowanego zespołu, ale płyta 50 lat po nagraniu zdecydowanie się broni. Co rzuca się najpierw w uszy: mamy do czynienia z wesołą ekipą hipisów, którzy nie mają może rewelacyjnego warsztatu, ale mają radość z grania, mają młodzieńczy i braterski wdzięk, a producent Bob Shad zadbał, żeby wypadli jak najlepiej. Nie podciął im przy tym za bardzo skrzydełek, choć sami być może uważali wówczas, że tak się stało. Przy całej prostocie nagraniom nie można odmówić pewnej finezji, a czas dodał im jeszcze przyjemnej patyny.
Podobnie jak na Surrealistic Pillow śpiewa nie tylko wokalistka. Może to jakiś znak hipisowskich czasów - często towarzyszą jej fajne, szorstkie, męskie głosy. Czasem harmonizują, czasem mają swoje do wyśpiewania, a w Easy Rider wszyscy tworzą imprezowy chór. Wokal Janis jest inny niż żeśmy się wszyscy, poznający ten album z opóźnieniem, przyzwyczaili. Mniej dołu, szarżowania, mniej chrypy, a więcej staranności i wysokich rejestrów. Zaskakuje, że czasem jej głos jest zdwojony, wszak później nie stosowano już takich zabiegów realizacyjnych. Ogólnie można nawet pomyśleć, że producent nie chciał za bardzo eksponować dziewczyny z Texasu; może nawet zamierzał ją nieco zamaskować? Ale ona i tak co rusz się przebija, bo jej głos to jednak moc specjalna i po prostu cholernie elektryzuje.
Piosenki są krótkie i zróżnicowane, ale płyta brzmi spójnie. Słucha się jej doskonale, zwłaszcza, że łącznie z singlem Coocoo, który zwyczajowo dołącza się do wydań, trwa bez mała pół godziny. Pierwszy numer, zapadający w pamięć Bye, Bye Baby – tu znów analogia z Jeffersonami – Janis przywiozła ze sobą z Austin. Była to piosenka Powella St. Johna, z którym wokalistka występowała od 1962 roku w folkowym zespole The Weller Creek Boys. Pozostałe piosenki albo zostały napisane przez członków Big Brother albo też były opracowaniami utworów tradycyjnych, jak Down On Me, oparty na pieśni gospel z lat dwudziestych albo Blindman, który funkcjonował nawet w Polsce jako piosenka oazowa. Zdecydowanie wyróżnia się All Is Loneliness Moondoga. Ten charakterystyczny dla niego kanon został tu przedstawiony w doskonałej, jakby mantrowej wersji, z lekko dronującą gitarą i świetnie opracowanymi wokalami. Jest to swoiste ukąszenie egzystencjalne albumu, które nadaje mu smaku i głębi, zdecydowanie podnosząc rangę artystyczną.



Występ na festiwalu w Monterey
Wydanie płyty było jednak opóźniane przez Boba Shada - właściciela Mainstream Records. Big Brother & The Holding Company musieli dopiero odnieść spektakularny sukces na festiwalu w Monterey, żeby album pojawił się na rynku.
Z samego występu w Monterey zachowała się doskonała pamiątka: filmowy zapis wykonania Ball and Chain z repertuaru Big Mamy Thornton. Janis najpierw spala się na scenie, sięgając niedostępnych wyżyn przejmującej interpretacji, a następnie wybiega za kulisy, podskakując jak dziewczynka – musiała czuć, że się udało! Operator wyłapuje wśród publiczności oblicze Mamy Cass, które wyraża niemy zachwyt i niedowierzanie, że TO stało się naprawdę. Cholera. Zawsze płaczę gdy to oglądam.
Udany występ spowodował też jednak zawirowania biznesowe - zespół trafił do Columbia Records, a w rezultacie pierwsza płyta Janis Joplin – wydana w sierpniu 1967 - nie została należycie wypromowana. Skutkiem tego uległa – niesłusznie! – zapomnieniu. Zespół, już pod opieką sławnego menedżera Alberta Grossmana, rozpoczął pracę nad następnym albumem.


Cheap Thrills
            Płyta ukazała się rok po debiucie - w sierpniu 1968 roku, a jej nagrywanie nie przebiegało bez zakłóceń. Hipisom z San Francisco trudno było dopasowywać się do rzeczywistości rynku muzycznego, więc współpraca z producentem Johnem Simonem i Columbią obfitowała w spory. Pewnie dlatego na „Tanie uciechy” złożyły i nagrania koncertowe (powiedzmy) i studyjne. Zwykle nie lubię takich połączeń, ale w tym przypadku takie kolażowe odbicie spontanicznego ducha epoki, kiedy profesjonalizm nie był najwyższym kryterium twórczości, a ekspresja była ważniejsza niż technika, wypada całkiem nieźle. Album zdobył zresztą wielką popularność i traktuje się go jako jeden z tych, które zdefiniowały brzmienie acid rocka.
            Big Brother & The Holding Company mieli swój surowy i nieokiełznany styl, w którym liczyła się wolność, entuzjazm i chodziło o robienie hałasu wywołującego gęsią skórę. Ich brudna muzyka ma swój niepodrabialny klimat, zawiera przy tym mnóstwo emocjonalnej prawdy. O ile Jefferson Airplane może kojarzyć się z czymś ładnym – łąką z kwiatami czy morską bryzą, o tyle poletko Big Brother zarasta chwastami, czuć ich cierpki zapach w rozgrzanym powietrzu. I ten autentyzm ma największą wartość. I mimo, że muzykom często wytykano niedociągnięcia i ogólne amatorstwo, to znajdziemy tu przykłady pewnego rodzaju wyrafinowania, zwłaszcza jeśli chodzi o pracę gitar (Sam Andrew i James Gurley opracowanie Summertime). Oczywiście dla Cheap Thrills bardziej charakterystyczne są hałaśliwe i dynamiczne numery jak Combination of Two czy I Need a Man to Love. Największym przebojem został jednak zgrabny, singlowy Piece of My Heart. Niemniej opus magnum albumu zdecydowanie stanowi epicki Ball and Chain, wieńczący całość w koncertowej, dziewięciominutowej wersji.
Wkrótce po wydaniu Cheap Thrills Janis zadeklarowała chęć odejścia od chłopaków, a w grudniu zagrała z nimi ostatni koncert. Wraz z nią zespół opuścił Sam Andrew.


Encore
            Żal ekipy, ale w ramach pocieszenia współczesny słuchacz może sięgnąć po nagrania koncertowe. Nie proponuję składanki Farewell Song (1982), bo oryginalne partie braci zostały tam zastąpione innymi, ale już stosowne fragmenty In Concert (1972), albo trzypłytowego zbioru Janis (1993) zdecydowanie warto sprawdzić. No i oczywiście nagrania całych występów. Live at Winterland ’68 (1998) i Live at the Carousel Ballroom 1968 (2012) - to nie tylko interesujące dokumenty epoki, ale przede wszystkim bardzo fajne płyty. Zawierają doskonałe wersje wielu utworów - co zwłaszcza istotne jest w przypadku wzmocnionych piosenek z debiutu - jak doskonały, czadowy, Down On Me - ale też numery, których nie znajdziemy na regularnych albumach. Dynamiczny Road Block, czy Flower in the Sun (w którym aż chciałoby się usłyszeć gitarę Hendrixa) wcale nie wyczerpują ich listy.


I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!
            Początek 1969 roku był dla Janis Joplin początkiem nowej drogi. Sformowała nowy zespół, który z czasem zyskał nazwę Kozmic Blues Band. Nowy repertuar różnił się od tego, do którego był przyzwyczajona amerykańska publiczność. Choć właściwie zwrot w kierunku R’n’B - w kontekście tego co powiedzieliśmy o początkach śpiewania Janis - nie powinien dziwić.
Ten etap aktywności artystki rzadko bywa oceniany entuzjastycznie, a przez to pozostaje słabo rozpoznany. Tymczasem okazuje się, że nagrywana w czerwcu, a wydana we wrześniu płyta wcale nie jest tak mało interesująca, jak to się nieraz przedstawia. Całość rozpoczyna shaker i rzeczywiście: muzyka mniej niż dotychczas pasuje do potrząsania głową czy ekstatycznego miotania kończynami, a bardziej do kołysania, kołysania biodrami. Dominuje stylistyka soulowa, a nawet miejscami funky. Czasem przypomni się James Brown, a czasem Otis Redding. Duże znaczenie na płycie mają partie rasowo brzmiącej sekcji dętej. Najbardziej jednak podoba mi się sekcja rytmiczna. Zwłaszcza bas jest taki masywny, jak podłoga z solidnych desek, że czuć ten zapach drewna, widać słoje i sama przyjemność chodzić po czymś takim. Bębniarz do tego ma – że tak się wyrażę - stolarskie uzdolnienia, rękę wprawioną do młotka, bije gęsto i pewnie. Taki to solidny fundament całości. A we wnętrzu przytulnie i w piecu napalone jak trzeba.
            Co ciekawe, to chyba nie jest do końca tak jak się często pisze, że Janis nagrała tę płytę z muzykami sceny soul. Album wyprodukował Gabriel Mekler, stały współpracownik i pomysłodawca nazwy zespołu Steppenwolf! Za udział wzięli zresztą i inni instrumentaliści z tego składu. Przyjętą konwencję zrealizowano jednak konsekwentnie. Niektóre numery brzmią wręcz bigbandowo, jak Try. Jest groove, jest zabawa i żywa współpraca wokalistki z instrumentalistami. Jest też specyficzny, nie do końca poważny nastrój – tym razem bez wypruwania żył. W przypadku wcześniejszych płyt mogło zaskakiwać jak wiele do zaśpiewania pozostaje chłopakom z Big Brother - tu zaś można się zdziwić długimi instrumentalnymi przebiegami, jak na przykład w szczególnie udanym Work Me, Lord. Ta proporcja między graniem a śpiewaniem wypada jednak bardzo szlachetnie. I ogólnie trzeba powiedzieć, że jeśli zaakceptuje się konwencję albumu, z Janis bliską pozycji jakiejś hipisowskiej divy, to można z niego wyciągnąć wiele dobrego. Moim ulubionym fragmentem pozostaje autorski numer Joplin, nieco tylko rozwinięty przez Meklera, Kozmic Blues. Uważam, że udało się w nim przeprowadzić syntezę starej Janis (klimat wyrastający wprost z Ball & Chain) z nową, a nawet przyszłą (fortepian).
            Wśród ówczesnych współpracowników artystki zwraca uwagę Nick Gravenites. Dołączył on w tamtym czasie do Big Brother & The Holding Company i nagrał z nimi dość ciekawą płytę Be a Brother (1970). Równocześnie pisał piosenki dla Janis - dwie z nich znalazły się na omawianym albumie. Ale wspominam o nim głównie ze względu na, umieszczony na płycie In Concert, Ego Rock – doskonały, szorstki i przewrotny, długi, słowny i muzyczny dialog tej pary.  

           
Kozmic Blues w Woodstock
Już po nagraniu płyty I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!, ale jeszcze przed jej wydaniem – i po jedynej europejskiej trasie Janis Joplin - Kozmic Blues Band wystąpili na festiwalu w Woodstock. Koncert nie trafił jednak do sławnego filmu Michaela Wadleigha, co stało się później przyczyną rozmaitych spekulacji. Sam jako dziecko słyszałem w radio, że autorka Mercedes Benz spaliła ten występ, tak że nie nadawał się do publikacji. Fakt, Janis nie była zadowolona z tego jak zaśpiewała, ale jednak o braku w sławnym „Woodstock” choćby jednego z nią fragmentu zadecydowały głównie względy biznesowe. A jaki był ten koncert można przekonać się, słuchając albumu Live at Woodstock (1999). Temu składowi może i brakowało trochę ducha, może był to w pewnym sensie sztuczny twór – zespół akompaniujący, ale wygląda na to, że na żywo wypadali bardzo dobrze, a na pewno bardzo dynamicznie. Występ opierał się na nowych wówczas utworach (między innymi Raise Your Hand, który nie wszedł na płytę), ale pojawia się też Piece of My Heart, Ball and Chain oraz Summertime, z bardzo udanym, zagranym przez dęciaki, klasycyzującym wstępem. Janis czasem rzeczywiście chrypi, ale nie psuje to wrażenia, bo słychać, że daje z siebie wszystko. A publiczność ewidentnie to docenia, co słychać po owacjach.




Full Tilt Boogie Band
Kozmic Blues Band nie odniósł jednak sukcesu. Wraz z początkiem 1970 roku Janis, opierając się tym razem na kanadyjskich muzykach, sformowała nowy zespół. W składzie tym razem zabrakło sekcji dętej, a w brzmieniu, prócz gitary, dużą rolę zaczął odgrywać fortepian, na którym grał Richard Bell. Janis była zadowolona z tego składu, podkreślała, że to nareszcie jej zespół.
Do sierpnia Full Tilt Boogie zagrali sporo koncertów, uczestnicząc na przykład – z Grateful Dead, The Band i Buddym Guyem – w letniej trasie koncertowej Festival Express po Kanadzie. Zabawa – podkreślam słowo zabawa - polegała na tym, że muzycy podróżowali wspólnie specjalnym, czternastowagonowym pociągiem, co mogło być wyczerpujące. Ale już we wrześniu, kiedy lato prawie się skończyło, rozpoczęto nagrywanie nowej płyty.


Pearl
Tym razem producentem został Paul Rothchild, znany wówczas jako realizator wszystkich dotychczasowych albumów The Doors. Zresztą nagrania miały miejsce w Los Angeles, w Sunset Sound Recorders – tam gdzie powstały pierwsze dwie płyty zespołu Morrisona. I mimo że Full Tilt Boogie poruszali się w nieco innej niż Doorsi stylistyce, to jednak słychać podobieństwo brzmienia, słychać – jeśli można tak powiedzieć – rękę producenta. Dostępne na kompilacji Janis (1993) luźniejsze nagrania z tej sesji – Cry Baby z zabawną wokalną wpadką, albo Me and Bobby McGee, gdzie wokalistka sama akompaniuje sobie na gitarze – pokazują jak dobra atmosfera panowała w studio, jaka fajna chemia zaistniała między artystką a producentem. W rezultacie płyta Pearl zyskała specyficzny, dość intymny ton, a przez to sprawia wrażenie najbardziej zbalansowanej, a zarazem najbardziej autentycznej wypowiedzi artystycznej Janis Joplin.
Pamiętam Rogera Watersa, który nie krył swego rozczarowania koncertem naszej bohaterki, mówiąc, że był to prosty country–rock, ze śpiewającą Janis Joplin. Można zatrzymać się nad tym stwierdzeniem również w kontekście Pearl. Bo istotnie: trudno muzykę wypełniającą ten album nazwać progresywną. Cóż, Janis zapewne nie chodziło o nowoczesność, zdobywanie nowych muzycznych lądów – ona wypowiadała się w obrębie pewnych istniejących muzycznych tradycji. Dlatego, choć płyta rozpoczyna się od dynamicznego, rockowego Move Over, to później następuje Cry Baby, które mogłoby powstać pewnie 10 czy 15 lat wcześniej. Podobnie można by wypowiedzieć się o większości piosenek z płyty. Można by, gdyby nie interpretacje Janis, gdyby nie jej głos, który wynosi te kompozycje na zupełnie inny poziom. Tu nie ma miejsca na półśrodki - nie wiem czy ktokolwiek w historii muzyki popularnej rzucał się z taką straceńczą odwagą w studnię muzyki i wychodził z tych prób – dzięki iskrze bożej talentu – obronną ręką. 

W jednym ze starych numerów Tylko Rocka znajdują się wypowiedzi polskich wokalistek na temat Janis. Prócz pozytywnych również takie jak Kory czy Anji Orthodox. „Nigdy jej nie słuchałam. Nie lubię takiego sposobu śpiewania”. „To wrzaskliwy styl śpiewania i denerwujący”. Jest więc i taki punkt widzenia. Ale ostatnio zwróciłem uwagę na to, co na temat dziewczyny z Texasu powiedziała niedawna interpretatorka jej utworów, Natalia Przybysz. Podkreśliła ciepło i żar jaki muzyka Janis Joplin daje wykonawcy – bo wymaga zaangażowania i otwarcia – sięgania po trudne emocje, które ludzie zwykle ukrywają. Wygląda, że to trochę jak prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem, kiedy można się sparzyć, ale można się też zachwycić, zyskać brata. Albo siostrę. I coś takiego może spotkać, jak sądzę, również słuchacza.


Podobno ostatnią nagraną w czasie sesji Pearl piosenką był Mercedes Benz. Ach, ten śmieszek na koniec!


(Magazyn Lizard, nr 22)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz