Pamiętacie tę
piosenkę Zappy? Trafiła na płytę We’re Only In It For The Money. Frank dworował
sobie tam niemiłosiernie z sezonowych hipów i tego co obserwował latem miłości w
San Francisco. Podobnie krytyczny stosunek do całego ruchu flower power deklarowało
wielu artystów związanych z punkiem. I taki stereotyp hipisów i kultury
psychodelicznej do dziś zachowuje żywotność. Mnie jednak trochę uwiera, bo
powstał – jak się wydaje - w odniesieniu do schyłkowej fazy zjawiska, które w
swych początkach i rozkwicie musiało mieć w sobie nie mniej czadu, niż osławiona
punkowa rewolta z 1977 roku.
Podłoże
Mam w domu
numer czasopisma „Na Głos” z 1993 roku - w całości poświęcony kontrkulturze,
beatnikom i hipisom. Jest w nim artykuł Andrzeja Dorobka o rewolucji
psychodelicznej w amerykańskiej muzyce rockowej lat sześćdziesiątych, który
zawiera sporo ciekawych informacji właśnie na temat San Francisco. Znaczącą
rolę odgrywał tam – jak czytamy - uniwersytet Berkeley, który przyciągał rzesze
młodych ludzi, dając im intelektualne zaplecze. Przy okazji miasto nasycało się
typami ekscentrycznymi, artystami i freakami. I mimo, że sporą popularnością
cieszyły się ilustrowane dźwiękami eksperymentalnymi pokazy w Morrison
Planetarium, to jednak nad zatoką San Francisco długo nie powstawała odrębna scena
muzyczna. Wiedzę uniwersytecką pożytkowano natomiast rozmaicie. Na przykład
niejaki Augustus Owsley Stanley III, znany szerzej jako Bear, zbudował
amatorskie laboratorium chemiczne, w którym produkował LSD. Zaopatrywał między
innymi słynną ekipę Kena Keseya - Merry Pranksters, wspomagał The Electric
Kool-Aid Acid Tests, związany z nimi zespół Grateful Dead, a nawet podobno
Bitelsów, gdy kręcili The Magical Mistery Tour. Popyt wzmogła fala
kontrkultury, która przybierając gwałtownie, zaczęła rozlewać się szeroko,
około 1965 - poprzez muzykę wreszcie.
Łąka
„To, co się
wydarzyło – relacjonuje Dorobek - okazało się iście bezprecedensową erupcją
amatorszczyzny muzycznej i ekscentryczności stroju – dla zewnętrznego
obserwatora przynajmniej. Jakżeż wymowne są tu wrażenia Steve Millera,
nienagannego technicznie gitarzysty z Milwaukee, który przybywszy do San
Francisco nie mógł wyjść ze zdziwienia na widok tylu i tak źle grających
zespołów oraz tylu i tak gorąco reagujących na to słuchaczy”. Czy nie
przypomina to początków punk – rocka? Zwłaszcza, że w owym czasie wszystko
odbywało się spontanicznie, oddolnie, bez ingerencji przemysłu muzycznego. „Darby
Slick – czytamy dalej - główny gitarzysta The Great Society, otwarcie [po
latach] wyznał: „Doszliśmy do wniosku, że jeśli będziemy grać tylko własny
materiał, słuchacze nie połapią się, że nam się wszystko pieprzy””. Tak, to
mogło nie podobać się Zappie, ale takie drobne mankamenty nie zakłóciły
gwałtownego procesu, a o licznych zespołach z San Francisco prędko zrobiło się
głośno. Pojawiły się też różne określenia dla powstającego stylu muzycznego:
Bay Area Acid Rock, Frisco Rock, czy po prostu Acid Rock.
Ładne kwiatki
Wspomniany wyżej
Darby Slick był bratem ówczesnego męża przyszłej wokalistki Jefferson Airplane
o imieniu Grace. Great Society był ich wspólnym, folk-rockowym projektem. Krótkotrwałym,
bo – już jesteśmy w ogródku, już witamy się z gąską - pani Slick prędko
przeszła do Jefferson Airplane. O Great Society warto jednak pamiętać, bo dwa
największe hity Jeffersonów - White Rabbit i Somebody To Love - pochodzą właśnie
z repertuaru tego zespołu. Co nie zmienia faktu, że Grace nie było w pobliżu, gdy w
lecie 1965 Marty Balin (prawdziwe nazwisko Buchwald) i Paul Kantner formowali w
klubie The Matrix (dawna pizzeria) skład nowego zespołu. Nie było jej też jeszcze,
gdy zespół nagrywał swój pierwszy longplay. Ukazał się on, pod tytułem
Jefferson Airplane Takes Off, w końcu lata 1966 roku.
Nie
jest to zła płyta, choć pewnie zasługuje na zapomnienie bardziej, niż pomijany
prawie zupełnie w naszym piśmiennictwie muzycznym self titled debiut Big Brother and the Holding Company (będący
zarazem debiutem Janis Joplin!). Oba składy zresztą, działające przecież w jednym
mieście, miały wiele wspólnego. Na Takes Off dominują męskie wielogłosy, choć w
kilku piosenkach zaśpiewała niejaka Signe Toly Anderson. Jej mężem był jeden z
Merry Praknkstersów, niebawem urodziła mu córeczkę i… tym samym zrobiła miejsce
dla Grace. No i zaraz koncerty już w złotym składzie (nie wspomnieliśmy jeszcze
o Jacku Cassadym, Jormie Kaukonenie i Spencerze Drydenie – zaraz nadrobimy), a
późną jesienią nagrywanie sławnej Surrealistic Pillow, która
ukazała się w lutym następnego roku.
Poduszka
Z
legendarnymi dziełami jest ta trudność, że legendarność wzmaga oczekiwania
odbiorcy, co utrudnia odbiór dzieła samego w sobie. Zjawisko takie może
wystąpić i w przypadku Surrealistic Pillow. Cóż, jeśli słyszy się całe życie,
że to klasyczny, psychodeliczny album, to człowiek spodziewa się niebotycznych
odlotów, prawda? A tu właściwie folk - rock grają, tyle że zelektryfikowany.
Całość w dodatku brzmi dość archaicznie, co powoduje, że urozmaicony repertuar początkowo
wcale takim urozmaiconym się nie wydaje.
Płyta
jednak broni się. Samymi piosenkami, ale też pewnymi przejawami songwriterskiego
kunsztu. No i głosem Grace Slick. Mimo, że znów więcej śpiewają chłopcy, to jej
krystaliczny, chłodny ton – umiejętnie dozowany - stanowi niezwykłą ozdobę
albumu. Słuchać to już w She Has Funny Cars. Wejścia wokalistki w refrenach nadają
utworowi inny wymiar, stanowią też miłą przeciwwagę dla rozedrganych, psychodelicznych
brzmień. Podobnie jest w D.C.B.A. i How Do You Feel. Słuchając tego delikatnego
głosu, trudno uwierzyć, że należy do osoby, która – jak czytamy w biogramach - became
the first person to say "motherfucker" on live television.
Somebody
To Love i White Rabbit są dla albumu błogosławieństwem, bo to piosenki –
symbole, znane być może szerzej niż nazwa samego zespołu. Nie zamierzam z tym
dyskutować, gdyż obie zasługują na swoją szczególną pozycję. Ale stanowią też przekleństwo
Surrealistic Pillow – zakłócają odbiór całości. A warto wsłuchać się w to, co
kryje na płycie ich cień. Liryczne Today z ujmującym,
przestrzennym aranżem (może naprawdę Jerry Garcia tam gra?). Albo Comin’
Back To Me, gdzie w bardzo
wdzięczny sposób następują zmiany harmoniczne. Oba nagrano zresztą bez
wokalnego udziału Grace Slick.
Pozostałe
utwory to dość typowe dla epoki piosenki, które czasem trącą bitelsowską
melodyką i choć nie zawsze zachwycają, to mimo wszystko trzymają poziom.
Wyróżnia się jeszcze Embryonic Journey – instrumentalna miniaturka i próbka
talentu gitarzysty Jormy Kaukonena.
Ach,
jeszcze zdjęcie z okładki! Zostało wykonane na tle ściany w mieszkaniu
fotografa Herba Greena. Chłop zaczynał remont, zerwał tapetę, a pod nią odkrył
napis „Happy New Year”. Ani się nie obejrzał, a już jego współlokator domalował
doń egipskie hieroglify. Tym samym ściana zyskała look, który przeszedł do historii – któż nie fotografował się na
jej tle? Do czasu, aż remont potoczył się dalej…
Kąpiel
Nie wiem czy
zwróciliście uwagę, ale w 1967 wszyscy wydawali dwie płyty. Beatles, Doors,
Hendrix… Jefferon Airplane też. After Bathing at Baxter's – z końca
listopada - ma, moim zdaniem, szereg przewag nad poprzedniczką. Nie chcę
powiedzieć, że właśnie kąpiel w kwasie
(bo o to podobno chodzi w tytule) przysłużyła się Jeffersonom, ale kilka
miesięcy intensywnej działalności podczas lata miłości na pewno zintegrowało
zespół instrumentalnie. To słychać. Również brzmienie jest przystępniejsze dla
współczesnego ucha: naturalne, ciepłe, urozmaicone, a przy tym niepozbawione
chropowatości. Cudnie sprzęgają. To już Jefferson Airplane w rozkwicie. Ale chodzi
też o to, że zróżnicowany materiał ujęto tu w koncepcyjne ramy, tak że powstała
atrakcyjna pod wieloma względami całość. Dzieło sztuki epoki psychodelicznej,
którego słucha się z ogromną przyjemnością.
Utwory
pogrupowano, po dwa – trzy, w większe całości. Pierwszą stronę winyla
wypełniały 3 takie cykle: Streetmasse, The War Is Over i Hymn to an Older
Generation. Na drugiej stronie znalazły się zaś How Suite It Is i Schizoforest
Love Suite. Piosenki funkcjonujące w ramach jednego cyklu przechodzą - mniej
lub bardziej płynnie - jedna w drugą. Co nie znaczy że nie występują kontrasty,
jak na przykład w Streetmasse, gdzie po fajnym, dynamicznym i ujmującym
harmoniami wokalnymi The Ballad of You and Me and Pooneil, wchodzi
zwariowany, kolażowy, pokraczny po prostu A Small Package of Value Will Come to
You, Shortly (bardzo lubię, mocno zalatuje Zappą), a po nim znów
bardziej konwencjonalny, Balinowski Young Girl Sunday Blues. Z
kolei na How Suite It Is składa się fantastyczny, wciągający numer Watch Her
Ride” z cudnie wzbudzającą się gitarą, i pięknie dośpiewującą Grace, który
niespodziewanie przechodzi w dłuższy jam – muzyczny, improwizowany dialog
między basistą, gitarzystą, a bębniarzem. Cassady (wiadomo, że grywał z
Hendrixem) jest tu motorkiem, Kaukonen wizjonerem, a Dryden skutecznie poszerza
przestrzeń. Całkiem się im to wszystko klei, choć trzeba zaznaczyć, że to tak
tu czytelne porozumienie jest słyszalne również w utworach piosenkowych. Nawet
tych o bardziej folkowym charakterze, jak Martha, gdzie
pojawia się flet, albo w doskonałym Rejoice, o jeszcze bardziej
urozmaiconym instrumentarium.
Rejoyce ciekawy jest również jako przykład intelektualnej zawartości nagrań Jefferson Airplane. Teksty zawierają bowiem mnóstwo ciekawych wątków i literackich odniesień.
Gdzie indziej Kubuś Puchatek, Alicja w Krainie Czarów, a tu Ulisses Joyce’a. Tak,
After Bathing at Baxter's może jest kolażowo pstrokaty, ale rzeczywiście układa
się w całość. Nie ma co do tego wątpliwości, gdy słuchamy finałowego Won't You
Try / Saturday Afternoon, który zbiera rozmaite zalety płyty, ale też przynosi miłe,
zadumane odprężenie. Trochę jak She Brings The Rain na koniec płyty Soundtracks Can. Każda psychodeliczna
płyt mogłaby kończyć się w taki sposób.
Poczwarki
Następna płyta
ukazała się we wrześniu 1968, kiedy Jefferson Airplane był już u szczytu. Po
udanej trasie w Europie, uhonorowani okładką wpływowego magazynu Life, wciąż
twórczy, zgrani i zadziorni. I rzeczywiście Crown Of Creation cechuje swoisty
geniusz kulminacji. Jak Abbey Road Beatlesów. Tu już niepotrzebna była
koncepcyjność – ta płyta po prostu płynie - jedną falą - od początku do końca, a
między dźwiękami można znaleźć przyjemną głębię i żywą przestrzeń porozumienia.
Aż nie chce się rozbierać całości na części. No, ale trochę trzeba.
Lather na
początek zaskakuje. Może skandynawskie geny Grace i Kaukonena się tu odezwały?
Piękna, tajemnicza, folkowa piosenka, wzbogacona dźwiękami w drugim planie.
Między innymi solem na nosie, co jest unikatem w historii muzyki rockowej! Chushingura
wyróżnia się w inny sposób. Słucham i spodziewam się, że zaraz „śniły mi się
ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi” – powie Marek Grechuta. A to
tylko półtoraminutowy ślad Zappowskich inspiracji i zabaw w awangardę. (Czasem
jako dodatek do albumu pojawia się nagranie Would You Like a Snack? – owoc
współpracy Franka i Grace.) Warto wspomnieć też Triad, której
autorem jest David Crosby. Nie mógł grać jej w swym macierzystym zespole ze
względu na kontrowersyjność tekstu. A potem w ogóle wyleciał i na okładce
zastąpiono jego twarz twarzą konia. Znacie tę historię? Za to Grace wykonała Triad
wspaniale: spokojnie, z troską, wyjaśnia nieśmiałemu koledze zalety życia w
trójkącie… Ta płyta to też powrót Balina, który przestał się boczyć, że zespół
już nie jest tylko jego i znów zaproponował kilka udanych numerów, jak Share A
Little Joke czy If You Feel. Ogólnie da się zauważyć, że w drugiej połowie
albumu brzmienia akustyczne ustępują elektrycznym. Zwłaszcza lekko
przesterowanemu basikowi Jacentego, jak w The House At Poonell Corners). Na
okładce dał on do zrozumienia, że to nie byle jaki basik, a wykonany z drzewa
kosmicznego Yggdrasil Bass. Poetycko, ale i patetycznie. I chyba tylko ten
patos - bo zakradł się on niestety do niektórych piosenek - jest słabszą stroną
Crown Of Creation.
Śledząc wątki literackie
tym razem trafiamy na utwór tytułowy. Crown Of Creation to
piosenka zainspirowana powieścią science fiction The Chrysalids z 1955,
napisaną przez Johna Wyndhama. The Chrysalids przetłumaczono w Polsce jako Poczwarki.
Też byłby dobry tytuł dla płyty.
Aktywiści
Kiedy
zapoznawałem się z czterema klasycznymi albumami Jefferson Airplane, to jakoś
najmniej zainteresował mnie ostatni z nich. Płyta Volunteers
(1969) wydała się tak ideowo – hipisowsko – poprawna, że aż za bardzo. A jednak
muszę po czasie przyznać, że album ten, nagrany przed Woodstock, ale wydany już
po festiwalu, wcale nie odstaje tak bardzo od wcześniejszych nagrań zespołu.
Pierwsza piosenka
na płycie, We Can Be Together, wywołała skandal, ponieważ w tekście
pojawia się sam „skurwysyn”. Wytwórnia go co prawda zatuszowała, ale podobno
tak, że kto nadstawił ucha to i tak usłyszał. A Grace Slick, występując z
zespołem w programie Dicka Cavetta, nie omieszkała zaśpiewać wyraźnie, wespół z
Balinem, całej inkryminowanej frazy. Program szedł na żywo, tym samym więc –
jak już wspomnieliśmy - słodka Grace stała się pierwszą osobą, która pozwoliła
sobie na taki wybryk w amerykańskiej telewizji. To jednak nie wszystko, bo całe
hasło - Up against the wall, motherfucker!
funkcjonowało w owym czasie w Nowym Yorku jako nazwa anarchistyczno –
artystycznej grupy rozmaitych radykalnych działaczy. Sama piosenka została
zresztą oparta na tekście jednego z członków UATW/MF, niejakiego Johna
Sundstroma, który publikował w undergroundowym piśmie The East Village Other. W
robienie tej gazety zaangażowanych było wielu plastyków, komiksopisów, a wśród
nich na przykład Robert Crumb, który wyrysował okładkę drugiej płyty z Janis
Joplin Cheap Thrills, czyli wciąż pływamy w tym fermentującym sosie
zrewoltowanego San Francisco.
Wątków
anarchistycznych i antywojennych jest zresztą na Volunteers więcej. Człowiek
wychowany na punku może mieć jednak problem z zaakceptowaniem muzyki, jaka
towarzyszy słowom „we are forces of chaos and anarchy”. Bo Jeffersoni poszli w
niektórych numerach w kierunku blue-grassu czy nawet country (np. „The Farm”). Gościnnie
pojawił się zresztą Jerry Garcia, choć na brzmienie całego materiału większy
wpływ miał współpracownik The Rolling Stones, pianista Nicky Hopkins. Tropiąc ciekawostki
erudycyjne: Good Shepherd to pochodząca z przełomu XVIII i XIX wieku (czyli
epoki Thomasa Jeffersona) pieśń metodystów, zaś zagrany przez Grace na organach
temat Meadowlands” w oryginale nazywał się По́люшко-по́ле i stanowił część
symfonii o żołnierzu-komsomolcu z 1934 roku. Jak widać żelazna kurtyna nie
stanowiła dla hipisów bariery nieprzekraczalnej. O obliczu albumu stanowią
jednak takie Jeffersonowskie klasyki jak jamowy Hey Fredrick, Eskimo Blue Day czy
Volunteers. Doskonale prezentuje się też utwór Wooden Ships, dzielony z zespołem
Crosby, Stills & Nash (płyta Crosby, Stills & Nash z tego samego roku).
Bardzo udany album!
***
Złoty skład
nagrał jeszcze tylko w 1970 roku singla Mexico. Później odeszli Marty Balin i
Spencer Dryden, Casady z Kaukonenem poświęcili się projektowi Hot Tuna. Paul
Kantner z Grace Slick, zgodnie z hasłami epoki nie walczyli, ale spłodzili
córkę. Po tych turbulencjach zespół powrócił, koncertował, nagrywał płyty i
mutował (Jefferson Starship, Starship), ale przyznam, że jak dotąd lękałem się
sprawdzać tę późną muzykę. Może przyjdzie jeszcze na to czas.
Jefferson
Airplane nie należy u nas do zespołów specjalnie cenionych. Szkoda, bo w ich
muzyce zostało zapisane coś szczególnego. Nie tylko podmuchy ducha z ery, gdy
chodzili jeszcze po ziemi prawdziwi hipisi, ale też specyficzna elektryczność,
krążąca wówczas między członkami zespołu. Chodzi o wzajemną inspirację i wspólne
rezonowanie, możliwe tylko w ekipie, która żyje ze sobą blisko, aktywnie,
czujnie. I z uczuciem. Nie ma tu może wiekopomnych burz i grzmotów, ale jest
świeże powietrze, po wyładowaniach atmosferycznych bogato nasycone ozonem.
Przyjemnie się nim oddycha. Choć gdy włączy się nagrania Jeffersonów na
przykład po im współczesnych Sly & the Family Stone, to można sobie
uświadomić z jaką punkową nonszalancją grali tę swoją muzykę, ile w tym było
luzu – nawet w nagraniach studyjnych. Ale mi to w niczym nie przeszkadza,
Jeffersoni są super.
Jest jeszcze
nazwa. Mówią, że wzięła się od slangowego określenia jointa lub też żartów z
Blind Lemon Jeffersona. Ale można ją też rozgryzać bez tych kontekstów. Z
jednej strony mamy więc Thomasa Jeffersona, głównego autora Deklaracji
Niepodległości, który uosabia pewną ideę, leżącą u podstaw Stanów
Zjednoczonych, gdzie pojawiają się skojarzenia z buntem, niezależnością i
działaniami konstruktywnymi. A z drugiej samolot - symbol dynamicznej
współczesności, dający człowiekowi niezwykłe wprost możliwości, który można też
powiązać z wolnością, fantazją czy odlotem. Bo przecież człowiek musi sobie od
czasu do czasu polatać. Za takim nietypowym połączeniem kryje się też chyba
jakieś utopijne marzenie.
Aż zastanowiłem się jaką
nazwę mógłby nosić hipotetyczny, polski odpowiednik zespołu. Moją propozycję
umieściłem w tytule. Zakładamy? Przecież Polska wciąż cierpi na niedomiar psychodelii.(Tekst pierwotnie opublikowany w 20 numerze Magazynu Lizard)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz