środa, 25 kwietnia 2018

Jefferson Airplane, albo... Kukuruźnik Kołłątaj.

How I love ya, How I love ya, How I love ya, How I love ya Frisco!


Pamiętacie tę piosenkę Zappy? Trafiła na płytę We’re Only In It For The Money. Frank dworował sobie tam niemiłosiernie z sezonowych hipów i tego co obserwował latem miłości w San Francisco. Podobnie krytyczny stosunek do całego ruchu flower power deklarowało wielu artystów związanych z punkiem. I taki stereotyp hipisów i kultury psychodelicznej do dziś zachowuje żywotność. Mnie jednak trochę uwiera, bo powstał – jak się wydaje - w odniesieniu do schyłkowej fazy zjawiska, które w swych początkach i rozkwicie musiało mieć w sobie nie mniej czadu, niż osławiona punkowa rewolta z 1977 roku.

Podłoże

Mam w domu numer czasopisma „Na Głos” z 1993 roku - w całości poświęcony kontrkulturze, beatnikom i hipisom. Jest w nim artykuł Andrzeja Dorobka o rewolucji psychodelicznej w amerykańskiej muzyce rockowej lat sześćdziesiątych, który zawiera sporo ciekawych informacji właśnie na temat San Francisco. Znaczącą rolę odgrywał tam – jak czytamy - uniwersytet Berkeley, który przyciągał rzesze młodych ludzi, dając im intelektualne zaplecze. Przy okazji miasto nasycało się typami ekscentrycznymi, artystami i freakami. I mimo, że sporą popularnością cieszyły się ilustrowane dźwiękami eksperymentalnymi pokazy w Morrison Planetarium, to jednak nad zatoką San Francisco długo nie powstawała odrębna scena muzyczna. Wiedzę uniwersytecką pożytkowano natomiast rozmaicie. Na przykład niejaki Augustus Owsley Stanley III, znany szerzej jako Bear, zbudował amatorskie laboratorium chemiczne, w którym produkował LSD. Zaopatrywał między innymi słynną ekipę Kena Keseya - Merry Pranksters, wspomagał The Electric Kool-Aid Acid Tests, związany z nimi zespół Grateful Dead, a nawet podobno Bitelsów, gdy kręcili The Magical Mistery Tour. Popyt wzmogła fala kontrkultury, która przybierając gwałtownie, zaczęła rozlewać się szeroko, około 1965 - poprzez muzykę wreszcie.

Łąka

„To, co się wydarzyło – relacjonuje Dorobek - okazało się iście bezprecedensową erupcją amatorszczyzny muzycznej i ekscentryczności stroju – dla zewnętrznego obserwatora przynajmniej. Jakżeż wymowne są tu wrażenia Steve Millera, nienagannego technicznie gitarzysty z Milwaukee, który przybywszy do San Francisco nie mógł wyjść ze zdziwienia na widok tylu i tak źle grających zespołów oraz tylu i tak gorąco reagujących na to słuchaczy”. Czy nie przypomina to początków punk – rocka? Zwłaszcza, że w owym czasie wszystko odbywało się spontanicznie, oddolnie, bez ingerencji przemysłu muzycznego. „Darby Slick – czytamy dalej - główny gitarzysta The Great Society, otwarcie [po latach] wyznał: „Doszliśmy do wniosku, że jeśli będziemy grać tylko własny materiał, słuchacze nie połapią się, że nam się wszystko pieprzy””. Tak, to mogło nie podobać się Zappie, ale takie drobne mankamenty nie zakłóciły gwałtownego procesu, a o licznych zespołach z San Francisco prędko zrobiło się głośno. Pojawiły się też różne określenia dla powstającego stylu muzycznego: Bay Area Acid Rock, Frisco Rock, czy po prostu Acid Rock. 



Ładne kwiatki

Wspomniany wyżej Darby Slick był bratem ówczesnego męża przyszłej wokalistki Jefferson Airplane o imieniu Grace. Great Society był ich wspólnym, folk-rockowym projektem. Krótkotrwałym, bo – już jesteśmy w ogródku, już witamy się z gąską - pani Slick prędko przeszła do Jefferson Airplane. O Great Society warto jednak pamiętać, bo dwa największe hity Jeffersonów - White Rabbit i Somebody To Love - pochodzą właśnie z repertuaru tego zespołu. Co nie zmienia faktu, że Grace nie było w pobliżu, gdy w lecie 1965 Marty Balin (prawdziwe nazwisko Buchwald) i Paul Kantner formowali w klubie The Matrix (dawna pizzeria) skład nowego zespołu. Nie było jej też jeszcze, gdy zespół nagrywał swój pierwszy longplay. Ukazał się on, pod tytułem Jefferson Airplane Takes Off, w końcu lata 1966 roku.
Nie jest to zła płyta, choć pewnie zasługuje na zapomnienie bardziej, niż pomijany prawie zupełnie w naszym piśmiennictwie muzycznym self titled debiut Big Brother and the Holding Company (będący zarazem debiutem Janis Joplin!). Oba składy zresztą, działające przecież w jednym mieście, miały wiele wspólnego. Na Takes Off dominują męskie wielogłosy, choć w kilku piosenkach zaśpiewała niejaka Signe Toly Anderson. Jej mężem był jeden z Merry Praknkstersów, niebawem urodziła mu córeczkę i… tym samym zrobiła miejsce dla Grace. No i zaraz koncerty już w złotym składzie (nie wspomnieliśmy jeszcze o Jacku Cassadym, Jormie Kaukonenie i Spencerze Drydenie – zaraz nadrobimy), a późną jesienią nagrywanie sławnej Surrealistic Pillow, która ukazała się w lutym następnego roku.



Poduszka

Z legendarnymi dziełami jest ta trudność, że legendarność wzmaga oczekiwania odbiorcy, co utrudnia odbiór dzieła samego w sobie. Zjawisko takie może wystąpić i w przypadku Surrealistic Pillow. Cóż, jeśli słyszy się całe życie, że to klasyczny, psychodeliczny album, to człowiek spodziewa się niebotycznych odlotów, prawda? A tu właściwie folk - rock grają, tyle że zelektryfikowany. Całość w dodatku brzmi dość archaicznie, co powoduje, że urozmaicony repertuar początkowo wcale takim urozmaiconym się nie wydaje.
Płyta jednak broni się. Samymi piosenkami, ale też pewnymi przejawami songwriterskiego kunsztu. No i głosem Grace Slick. Mimo, że znów więcej śpiewają chłopcy, to jej krystaliczny, chłodny ton – umiejętnie dozowany - stanowi niezwykłą ozdobę albumu. Słuchać to już w She Has Funny Cars. Wejścia wokalistki w refrenach nadają utworowi inny wymiar, stanowią też miłą przeciwwagę dla rozedrganych, psychodelicznych brzmień. Podobnie jest w D.C.B.A. i How Do You Feel. Słuchając tego delikatnego głosu, trudno uwierzyć, że należy do osoby, która – jak czytamy w biogramach - became the first person to say "motherfucker" on live television.
Somebody To Love i White Rabbit są dla albumu błogosławieństwem, bo to piosenki – symbole, znane być może szerzej niż nazwa samego zespołu. Nie zamierzam z tym dyskutować, gdyż obie zasługują na swoją szczególną pozycję. Ale stanowią też przekleństwo Surrealistic Pillow – zakłócają odbiór całości. A warto wsłuchać się w to, co kryje na płycie ich cień. Liryczne Today z ujmującym, przestrzennym aranżem (może naprawdę Jerry Garcia tam gra?). Albo Comin’ Back To Me,  gdzie w bardzo wdzięczny sposób następują zmiany harmoniczne. Oba nagrano zresztą bez wokalnego udziału Grace Slick.
Pozostałe utwory to dość typowe dla epoki piosenki, które czasem trącą bitelsowską melodyką i choć nie zawsze zachwycają, to mimo wszystko trzymają poziom. Wyróżnia się jeszcze Embryonic Journey – instrumentalna miniaturka i próbka talentu gitarzysty Jormy Kaukonena.
Ach, jeszcze zdjęcie z okładki! Zostało wykonane na tle ściany w mieszkaniu fotografa Herba Greena. Chłop zaczynał remont, zerwał tapetę, a pod nią odkrył napis „Happy New Year”. Ani się nie obejrzał, a już jego współlokator domalował doń egipskie hieroglify. Tym samym ściana zyskała look, który przeszedł do historii – któż nie fotografował się na jej tle? Do czasu, aż remont potoczył się dalej…



Kąpiel

Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale w 1967 wszyscy wydawali dwie płyty. Beatles, Doors, Hendrix… Jefferon Airplane też. After Bathing at Baxter's – z końca listopada - ma, moim zdaniem, szereg przewag nad poprzedniczką. Nie chcę powiedzieć, że właśnie kąpiel w kwasie (bo o to podobno chodzi w tytule) przysłużyła się Jeffersonom, ale kilka miesięcy intensywnej działalności podczas lata miłości na pewno zintegrowało zespół instrumentalnie. To słychać. Również brzmienie jest przystępniejsze dla współczesnego ucha: naturalne, ciepłe, urozmaicone, a przy tym niepozbawione chropowatości. Cudnie sprzęgają. To już Jefferson Airplane w rozkwicie. Ale chodzi też o to, że zróżnicowany materiał ujęto tu w koncepcyjne ramy, tak że powstała atrakcyjna pod wieloma względami całość. Dzieło sztuki epoki psychodelicznej, którego słucha się z ogromną przyjemnością.
Utwory pogrupowano, po dwa – trzy, w większe całości. Pierwszą stronę winyla wypełniały 3 takie cykle: Streetmasse, The War Is Over i Hymn to an Older Generation. Na drugiej stronie znalazły się zaś How Suite It Is i Schizoforest Love Suite. Piosenki funkcjonujące w ramach jednego cyklu przechodzą - mniej lub bardziej płynnie - jedna w drugą. Co nie znaczy że nie występują kontrasty, jak na przykład w Streetmasse, gdzie po fajnym, dynamicznym i ujmującym harmoniami wokalnymi The Ballad of You and Me and Pooneil, wchodzi zwariowany, kolażowy, pokraczny po prostu A Small Package of Value Will Come to You, Shortly (bardzo lubię, mocno zalatuje Zappą), a po nim znów bardziej konwencjonalny, Balinowski Young Girl Sunday Blues. Z kolei na How Suite It Is składa się fantastyczny, wciągający numer Watch Her Ride” z cudnie wzbudzającą się gitarą, i pięknie dośpiewującą Grace, który niespodziewanie przechodzi w dłuższy jam – muzyczny, improwizowany dialog między basistą, gitarzystą, a bębniarzem. Cassady (wiadomo, że grywał z Hendrixem) jest tu motorkiem, Kaukonen wizjonerem, a Dryden skutecznie poszerza przestrzeń. Całkiem się im to wszystko klei, choć trzeba zaznaczyć, że to tak tu czytelne porozumienie jest słyszalne również w utworach piosenkowych. Nawet tych o bardziej folkowym charakterze, jak Martha, gdzie pojawia się flet, albo w doskonałym Rejoice, o jeszcze bardziej urozmaiconym instrumentarium.
Rejoyce ciekawy jest również jako przykład intelektualnej zawartości nagrań Jefferson Airplane. Teksty zawierają bowiem mnóstwo ciekawych wątków i literackich odniesień. Gdzie indziej Kubuś Puchatek, Alicja w Krainie Czarów, a tu Ulisses Joyce’a. Tak, After Bathing at Baxter's może jest kolażowo pstrokaty, ale rzeczywiście układa się w całość. Nie ma co do tego wątpliwości, gdy słuchamy finałowego Won't You Try / Saturday Afternoon, który zbiera rozmaite zalety płyty, ale też przynosi miłe, zadumane odprężenie. Trochę jak She Brings The Rain na koniec płyty Soundtracks Can. Każda psychodeliczna płyt mogłaby kończyć się w taki sposób.



Poczwarki

Następna płyta ukazała się we wrześniu 1968, kiedy Jefferson Airplane był już u szczytu. Po udanej trasie w Europie, uhonorowani okładką wpływowego magazynu Life, wciąż twórczy, zgrani i zadziorni. I rzeczywiście Crown Of Creation cechuje swoisty geniusz kulminacji. Jak Abbey Road Beatlesów. Tu już niepotrzebna była koncepcyjność – ta płyta po prostu płynie - jedną falą - od początku do końca, a między dźwiękami można znaleźć przyjemną głębię i żywą przestrzeń porozumienia. Aż nie chce się rozbierać całości na części. No, ale trochę trzeba.
Lather na początek zaskakuje. Może skandynawskie geny Grace i Kaukonena się tu odezwały? Piękna, tajemnicza, folkowa piosenka, wzbogacona dźwiękami w drugim planie. Między innymi solem na nosie, co jest unikatem w historii muzyki rockowej! Chushingura wyróżnia się w inny sposób. Słucham i spodziewam się, że zaraz „śniły mi się ptaki bez nieba, śniły mi się konie bez ziemi” – powie Marek Grechuta. A to tylko półtoraminutowy ślad Zappowskich inspiracji i zabaw w awangardę. (Czasem jako dodatek do albumu pojawia się nagranie Would You Like a Snack? – owoc współpracy Franka i Grace.) Warto wspomnieć też Triad, której autorem jest David Crosby. Nie mógł grać jej w swym macierzystym zespole ze względu na kontrowersyjność tekstu. A potem w ogóle wyleciał i na okładce zastąpiono jego twarz twarzą konia. Znacie tę historię? Za to Grace wykonała Triad wspaniale: spokojnie, z troską, wyjaśnia nieśmiałemu koledze zalety życia w trójkącie… Ta płyta to też powrót Balina, który przestał się boczyć, że zespół już nie jest tylko jego i znów zaproponował kilka udanych numerów, jak Share A Little Joke czy If You Feel. Ogólnie da się zauważyć, że w drugiej połowie albumu brzmienia akustyczne ustępują elektrycznym. Zwłaszcza lekko przesterowanemu basikowi Jacentego, jak w The House At Poonell Corners). Na okładce dał on do zrozumienia, że to nie byle jaki basik, a wykonany z drzewa kosmicznego Yggdrasil Bass. Poetycko, ale i patetycznie. I chyba tylko ten patos - bo zakradł się on niestety do niektórych piosenek - jest słabszą stroną Crown Of Creation.
Śledząc wątki literackie tym razem trafiamy na utwór tytułowy. Crown Of Creation to piosenka zainspirowana powieścią science fiction The Chrysalids z 1955, napisaną przez Johna Wyndhama. The Chrysalids przetłumaczono w Polsce jako Poczwarki. Też byłby dobry tytuł dla płyty.

 
 
 

Aktywiści

Kiedy zapoznawałem się z czterema klasycznymi albumami Jefferson Airplane, to jakoś najmniej zainteresował mnie ostatni z nich. Płyta Volunteers (1969) wydała się tak ideowo – hipisowsko – poprawna, że aż za bardzo. A jednak muszę po czasie przyznać, że album ten, nagrany przed Woodstock, ale wydany już po festiwalu, wcale nie odstaje tak bardzo od wcześniejszych nagrań zespołu.
Pierwsza piosenka na płycie, We Can Be Together, wywołała skandal, ponieważ w tekście pojawia się sam „skurwysyn”. Wytwórnia go co prawda zatuszowała, ale podobno tak, że kto nadstawił ucha to i tak usłyszał. A Grace Slick, występując z zespołem w programie Dicka Cavetta, nie omieszkała zaśpiewać wyraźnie, wespół z Balinem, całej inkryminowanej frazy. Program szedł na żywo, tym samym więc – jak już wspomnieliśmy - słodka Grace stała się pierwszą osobą, która pozwoliła sobie na taki wybryk w amerykańskiej telewizji. To jednak nie wszystko, bo całe hasło - Up against the wall, motherfucker! funkcjonowało w owym czasie w Nowym Yorku jako nazwa anarchistyczno – artystycznej grupy rozmaitych radykalnych działaczy. Sama piosenka została zresztą oparta na tekście jednego z członków UATW/MF, niejakiego Johna Sundstroma, który publikował w undergroundowym piśmie The East Village Other. W robienie tej gazety zaangażowanych było wielu plastyków, komiksopisów, a wśród nich na przykład Robert Crumb, który wyrysował okładkę drugiej płyty z Janis Joplin Cheap Thrills, czyli wciąż pływamy w tym fermentującym sosie zrewoltowanego San Francisco.  
Wątków anarchistycznych i antywojennych jest zresztą na Volunteers więcej. Człowiek wychowany na punku może mieć jednak problem z zaakceptowaniem muzyki, jaka towarzyszy słowom „we are forces of chaos and anarchy”. Bo Jeffersoni poszli w niektórych numerach w kierunku blue-grassu czy nawet country (np. „The Farm”). Gościnnie pojawił się zresztą Jerry Garcia, choć na brzmienie całego materiału większy wpływ miał współpracownik The Rolling Stones, pianista Nicky Hopkins. Tropiąc ciekawostki erudycyjne: Good Shepherd to pochodząca z przełomu XVIII i XIX wieku (czyli epoki Thomasa Jeffersona) pieśń metodystów, zaś zagrany przez Grace na organach temat Meadowlands” w oryginale nazywał się По́люшко-по́ле i stanowił część symfonii o żołnierzu-komsomolcu z 1934 roku. Jak widać żelazna kurtyna nie stanowiła dla hipisów bariery nieprzekraczalnej. O obliczu albumu stanowią jednak takie Jeffersonowskie klasyki jak jamowy Hey Fredrick, Eskimo Blue Day czy Volunteers. Doskonale prezentuje się też utwór Wooden Ships, dzielony z zespołem Crosby, Stills & Nash (płyta Crosby, Stills & Nash z tego samego roku). Bardzo udany album!

***

Złoty skład nagrał jeszcze tylko w 1970 roku singla Mexico. Później odeszli Marty Balin i Spencer Dryden, Casady z Kaukonenem poświęcili się projektowi Hot Tuna. Paul Kantner z Grace Slick, zgodnie z hasłami epoki nie walczyli, ale spłodzili córkę. Po tych turbulencjach zespół powrócił, koncertował, nagrywał płyty i mutował (Jefferson Starship, Starship), ale przyznam, że jak dotąd lękałem się sprawdzać tę późną muzykę. Może przyjdzie jeszcze na to czas.
Jefferson Airplane nie należy u nas do zespołów specjalnie cenionych. Szkoda, bo w ich muzyce zostało zapisane coś szczególnego. Nie tylko podmuchy ducha z ery, gdy chodzili jeszcze po ziemi prawdziwi hipisi, ale też specyficzna elektryczność, krążąca wówczas między członkami zespołu. Chodzi o wzajemną inspirację i wspólne rezonowanie, możliwe tylko w ekipie, która żyje ze sobą blisko, aktywnie, czujnie. I z uczuciem. Nie ma tu może wiekopomnych burz i grzmotów, ale jest świeże powietrze, po wyładowaniach atmosferycznych bogato nasycone ozonem. Przyjemnie się nim oddycha. Choć gdy włączy się nagrania Jeffersonów na przykład po im współczesnych Sly & the Family Stone, to można sobie uświadomić z jaką punkową nonszalancją grali tę swoją muzykę, ile w tym było luzu – nawet w nagraniach studyjnych. Ale mi to w niczym nie przeszkadza, Jeffersoni są super.
Jest jeszcze nazwa. Mówią, że wzięła się od slangowego określenia jointa lub też żartów z Blind Lemon Jeffersona. Ale można ją też rozgryzać bez tych kontekstów. Z jednej strony mamy więc Thomasa Jeffersona, głównego autora Deklaracji Niepodległości, który uosabia pewną ideę, leżącą u podstaw Stanów Zjednoczonych, gdzie pojawiają się skojarzenia z buntem, niezależnością i działaniami konstruktywnymi. A z drugiej samolot - symbol dynamicznej współczesności, dający człowiekowi niezwykłe wprost możliwości, który można też powiązać z wolnością, fantazją czy odlotem. Bo przecież człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać. Za takim nietypowym połączeniem kryje się też chyba jakieś utopijne marzenie.
Aż zastanowiłem się jaką nazwę mógłby nosić hipotetyczny, polski odpowiednik zespołu. Moją propozycję umieściłem w tytule. Zakładamy? Przecież Polska wciąż cierpi na niedomiar psychodelii.


(Tekst pierwotnie opublikowany w 20 numerze Magazynu Lizard) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz