piątek, 27 kwietnia 2018

Sly and the Family Stone. Pierwszy kamień od słońca, albo jak zrobić dobry użytek ze skorupy żółwia.


Na początek odpowiedzmy na pytanie, które stawia sobie każdy, zetknąwszy się z nazwą Sly and the Family Stone. Czy oni faktycznie byli tą rodziną, czy tylko tak się nazwali? Sly, Freddie i Rose, czyli połowa składu, to rzeczywiście rodzeństwo, ale pozostała trójka spokrewniła się z nimi trochę tak jak 10 lat później członkowie Ramones. Oczywiście więzi łączące rodzinę Stone miały inny charakter – zgodny z duchem czasu i miejsca. Znów przecież trafiamy do Bay Area, do San Francisco ery hippie. I znów – po Jefferson Airplane i Janis Joplin – będziemy mówili o ludziach z Woodstock.
Istnieje teoria zgodnie z którą dobry zespół to taki, który ma dobrego perkusistę. U Stone’ów drum throne zajmował Gregg Errico (ur. 1948). Miał, jak to mówią, strzał, a przy tym lekkość i dynamikę. I mimo, że niezawodnie pompował groove, do dziś twierdzi, że trzymanie tempa to nie wszystko. Bo bębny są jak serce - muszą zwalniać i przyspieszać adekwatnie do sytuacji. Dlatego nie nadużywał w studio metronomu. Warto dodać, że współpracował później z Weather Reprot, Davidem Bowie, Betty Davis, Santaną i Grateful Dead, a jego gra znajduje uznanie również wśród jazzmanów. Ja uwielbiam go słuchać. Ale też czasem zastanawiam się czy jednak nie jest tak, że dobry zespół to taki, który ma dobrego basistę. Weźmy The Beatles albo Led Zeppelin... Ale najpierw weźmy Sly and the Family Stone!
Larry Graham (ur. 1946) to muzyk, którego styl wpłynął na całe generacje basistów, określając w dużym stopniu charakter muzyki następnych dekad. To przecież on wynalazł slapping, który w jego wydaniu był niezwykle finezyjny i organiczny. Co ciekawe, ta nowa metoda wydobywania dźwięków z basu pojawiła się przypadkiem i niejako z konieczności. Piętnastoletni Larry występował w klubach San Francisco z Dell Graham Trio. Grał tam z matką, śpiewającą pianistką R&B, i perkusistą. Wbrew własnym chęciom najpierw musiał przerzucić się z gitary na bas, a następnie, kiedy zostawił ich bębniarz, poczuł się w obowiązku uzupełniania rytmicznych niedopowiedzeń swoją grą. Być może jakiś wpływ na sposób rozwiązania problemu miał fakt, że Larry zaczynał swoją przygodę ze sceną od stepowania. W każdym razie miał być tym basistą na chwilę, a tu masz - niespodziewanie świat zyskał jednego z geniuszy tego instrumentu, wielkiego innowatora, który basuje do dziś. Przypomnijmy sobie tylko kilka nazwisk muzyków, którzy kształtowali swój styl w oparciu o pomysły Grahama: Bootsy Collins, Les Claypool, Flea, Marcus Miller… Ale żeby uzyskać ten swój status musiał Larry najpierw wypłynąć na szersze wody. Pomogła mu w tym miłośniczka jego talentu, która regularnie przychodziła na występy do klubu Relax with Yvonne (San Francisco oczywiście). Powiedziała o młodym basiście człowiekowi imieniem Sylvester Stewart (ur. 1943) – aka Sly Stone - który właśnie łączył siły z bratem Freddiem by założyć nowy zespół. Tak to oddani miłośnicy muzyki mogą wpływać na jej rozwój. I tak też przybliżyliśmy się wreszcie do początków Sly and the Family Stone. Jednak żeby nie pogubić pewnych ważnych zagadnień musimy jeszcze na moment cofnąć się w czasie.
Ciekawym wątkiem pobocznym w naszej historii jest silny wpływ zielonoświątkowego Kościoła Bożego w Chrystusie (Church Of God In Christ) na amerykańską scenę R&B. To z tej zielonoświątkowej denominacji wyszła przecież Rosetta Tharpe - gruba murzynka z Gibsonem SG, którą inspirował się sam Chuck Berry. Do tego kościoła należała też rodzina Stewartów, w której przyszedł na świat Sylvester wraz z czwórką rodzeństwa.  Uprawianie muzyki ku chwale Boga odgrywało niezwykle istotną rolę w wychowaniu, a utalentowane dzieci brały nieraz udział w nagraniach pieśni gospel. W 1952 roku ukazał się singiel On the Battlefield of the Lord / Walking in Jesus' Name, nagrany właśnie przez The Stewart Four. Głównym wokalistą był ośmioletni wówczas Sylvester - przyszły Sly, a towarzyszyło mu rodzeństwo. Tak to się ładnie zaczynało.
Najpowszechniejszym, jak sądzę, jest przekonanie, że zespół jest tak dobry jak jego lider. Sly uchodził za cudowne dziecko. Prędko opanował grę na gitarze, klawiszach, basie i bębnach. Teorię muzyki, kompozycję i jeszcze grę na trąbce przyswajał, uczęszczając do Vallejo Junior College (Vallejo to jedno z przedmieść San Francisco, gdzie mieszkali Stewartowie). W 1964 roku zaczął pracować jako DJ soulowej radiostacji KSOL. Zasłynął tam nie tylko „szybką gadką”, ale też otwartym umysłem, bo prócz R&B puszczał utwory The Beatlels, The Animals i The Rolling Stones, czym – jak jakiś posłaniec bogów - torował drogę Brytyjskiej Inwazji w Stanach Zjednoczonych. Radiową działalność kontynuował zresztą aż do założenia Sly and the Family Stone. Równocześnie pracował jako producent, związany z lokalną wytwórnią Autumn Records, która wydawała nagrania zespołów pierwszej fali Bay Area Acid Rock, takich jak The Beau Brummels, The Charlatans czy The Great Society, o którym wspominaliśmy śledząc historię Grace Slick i Jefferson Airplane. Oczywiście sam, podobnie jak większość rodzeństwa, też próbował kariery czynnego muzyka. Zgromadził w ten sposób umiejętności i energię, która miała już za chwilę osiągnąć masę krytyczną i zainicjować erupcję kreatywności.
Jakoś pod koniec 1966 roku saksofonista Jerry Martini (ur. 1943) zasugerował, że warto by połączyć zespoły braci, działające dotychczas oddzielnie. Niebawem doszło więc do fuzji Sly and The Stoners, gdzie prócz lidera trąbiła i śpiewała Cynthia Robinson, z zespołem brata (ur. 1947) Freddie and the Stone Souls, w którym z kolei bębnił Gregg Errico. Siostra Rose, Larry Graham i wspomniany saksofonista dopełnili składu. Tak to na początku 1967 roku narodził się zespół Sly and the Family Stone. Na pierwszej próbie podobno nie zagrano ani jednego dźwięku, gdyż omawiano sprawy. Za to w ciągu następnych sześciu dni intensywnej pracy – już bez gadania, samo muzyczne rezonowanie - opracowano zestaw numerów z Top 40 - by jak najszybciej zacząć grać dla publiczności. Po tygodniu od założenia grupy odbył się pierwszy koncert. Równocześnie rodziły się pierwsze własne utwory. Bo też chemia między członkami zespołu zaczynała działać piorunująco.
Trzeba zaznaczyć, że już sama konfiguracja osobowa Sly and the Family Stone miała potencjał rewolucyjny. Kudłate towarzystwo, biali i czarni, ubrani cudacznie. Kobiety i mężczyźni, występujący na scenie w jednej linii. I to w czasach kiedy w USA co i rusz wybuchały zamieszki na tle rasowym. Prawdziwa radykalna cyganeria! Dla przeciętnego zjadacza hamburgera ten widok musiał być zdecydowanie bardziej szokujący niż dziś Gogol Bordello, choć tych akurat wizualnie czy ideowo można by nawet wziąć za jakąś inkarnację Sly and the Family Stone. Jeśli jednak chodzi o muzykę, to przy całej sympatii dla ekipy Eugena Hütza, dla zachowania właściwej proporcji trzeba posłużyć się metaforą astronomiczną. Otóż Gogole są w niej jak kosmiczny pył, kiedy Sly and the Family Stone orbitowali z dużą prędkością w najbliższym, najgorętszym otoczeniu słońca. Jak Merkury! Niby wytrzymali tam tylko kilka lat, a i tak płyty, będące pamiątkami po tamtych czasach, do dziś nie straciły temperatury.


Tak jak Jefferson Airplane mieli swój Matrix, Big Brother and the Holding Company klub Avalon Ballroom, tak Sly z rodziną rozkręcali się, występując w Winchester Cathedral w Redwood City (kolejne przedmieście San Francisco). Często do samego świtu. Tam właśnie zauważył ich David Kapralik, który doprowadził do podpisania kontraktu z Epic Records (oddział CBS) i został menedżerem zespołu. Ciekawa sprawa, bo na przykład dla legendarnego impresaria Billa Grahama wizerunek Sly and the Family Stone był zbyt radykalny. Tymczasem zespół od razu został zakontraktowany na trzy miesiące występów w Las Vegas, a od czerwca króciutkie przerwy w intensywnym koncertowaniu w stolicy hazardu (sześć nocy tygodniowo) wykorzystywano by nagrywać w Los Angeles materiał na pierwszy album The Whole New Thing, który ukazał się w październiku 1967 roku.
Interesująca, choć niespecjalnie czytelna z perspektywy 50 lat, jest kwestia złagodzenia kursu po nieszczególnym przyjęciu tej debiutanckiej płyty. Zasugerował to Clive Davis z CBS, ale być może dotykamy tu też sprytu „głowy rodziny Stone”. Sly tłumaczył bowiem, że chętnie nagra coś, co zapewni zespołowi większą popularność i da możliwość szerszego oddziaływania, upowszechniania treści zaangażowanych społecznie. Singiel Dance to the Music – pierwszy hit zespołu – oraz album pod tym samym tytułem, wydany we wrześniu 1968, doskonale spełniły tę rolę. Raz, bo faktycznie zapewniły zespołowi rozgłos, a dwa, że spopularyzowały nową, niezwykle barwną i energetyczną muzykę, którą zaczęto nazywać psychodelicznym soulem lub po prostu funkiem. Tytułowy taniec - to rozkręcanie wielobarwnej imprezy przez naszych bohaterów - też zresztą miał głębszy sens. Aż przypomina się słynny bon mot anarchistki Emmy Goldman o tańcu i rewolucji. Jak brzmiała taka zabawa w 1968 pokazuje czteropłytowe wydawnictwo Live at the Fillmore East (2015), dokumentujące koncerty z dwóch październikowych dni.
Kolejny album, wydany w grudniu 1968 roku, zatytułowany Life, co prawda znów nie zawalczył na listach przebojów, ale już następny - Stand! - z maja 1969 stał się wielkim przebojem. A jednak najszerszym echem odbił się prawdziwie olimpijski występ grupy na festiwalu w Woodstock, 17 sierpnia 1969 roku.
Członkowie Familii wspominają niechęć jaką odczuwali, wyruszając do Woodstock. Chodziło głównie o warunki w jakich grzęzły takie imprezy w tamtej epoce, o uciążliwość dla występujących. Ale menedżer naciskał. Sly and the Family Stone mieli występować drugiego dnia, kiedy ludzie byli już dość zmęczeni hałasem, korkami, kwasem, a zwłaszcza deszczem i wszelkimi problemami bytowymi. Byli gotowi do występu o ósmej wieczór, ale na scenę wyszli dopiero po trzeciej w nocy. Większość audytorium rozpełzła się już była po namiotach, ludzie przysypiali w śpiworach… Jedyne co mogli zrobić nasi bohaterowie w takiej chwili, to zagrać jak najlepiej. Larry Graham wspomina, że zaczęli w zapamiętaniu, ale zupełnie nie widzieli co się dzieje z publicznością. Dopiero na wysokości trzeciego utworu doleciał do nich nie tyle pomruk aprobaty z oddali, co ryk oceanu, półmilionowa publiczność się przebudziła. Sly z rodziną rozkręcili największą wiksę na Woodstocku. To słychać w nagraniu (The Woodstock Experience z 2009): rytmiczne oklaski podczas Music Lover są jak szum fal, ale już okrzyki tysięcy ludzi higher! w dalszej części Medley są jak uderzenia bałwanów, jak grzmoty w ciemności, o czwartej nad ranem. Wiadomo, że czas jakoś zniekształcił obraz tamtych wydarzeń, ale wśród uczestników festiwalu - ludzi, którzy doświadczyli tego wszystkiego na własnej skórze - dominowało przekonanie, że to właśnie pięćdziesięciominutowy koncert Sly and the Family Stone był największym wydarzeniem legendarnego Woodstock Music and Art Fair.
Wkrótce zespół zagościł w telewizyjnym programie Eda Sullivana, o którym mówi się, że był w ówczesnej Ameryce bramą sławy i dla Elvisa Presleya i dla Beatlesów. Problem jednak w tym, że przechodząc przez bramę, wychodząc poza próg, wkracza się w nowe rejony, ale równocześnie opuszcza się stare i często nie ma już powrotu. Nasza Rodzina pozostawiła za sobą czasy harmonijnej wspólnej pracy, porzuciła też San Francisco dla Los Angeles. Pojawiły się narkotyki, dużo narkotyków, co zaowocowało konfliktami, chaosem i stopniowym rozpadem. Mogło być pięknie, bo zespół zamierzał pracować nad następnym albumem w swym nowym lokum w Beverly Hills. Był to okazały dom, wzniesiony w 1929, w którym mieszkała niegdyś znana aktorka i piosenkarka Jeanette MacDonald. John i Michelle Phillipsowie z The Mamas and The Papas pozostawili tam po sobie na stryszku studio nagraniowe, z szesnastościeżkową konsoletą. Czyż nie brzmi to wspaniale? Niestety był to już czas, który wspominał Miles Davis w swojej autobiografii: Sly wszędzie pojawiał się z futerałem na skrzypce, wewnątrz którego znaleźć można było duże ilości rozmaitych nielegalnych proszków, suszu czy grudek. I było z nim trochę podobnie jak z Riedlem: z osiemdziesięciu koncertów w 1970 roku 26 zostało odwołanych, bo nie wiadomo było gdzie podział się Sly. Reszta składu zwykle czekała za kulisami: a nuż się wreszcie pojawi? W lutym 1971 nie pojawił się pięć razy z rzędu. Odpuszczał sobie też umówione programy telewizyjne. Taki to był z niego dobry herbatnik.
W tej sytuacji nie dziwi, że między premierą Stand! a wydaniem następnej płyty długogrającej zespołu minęło dwa i pół roku. Czas ten starano się wypełnić singlami. Wyszły między innymi pozapłytowe Hot Fun in the Summertime oraz Thank You (Falettime Be Mice Elf Again)/ Everybody Is a Star (z podwójną stroną A). Sięgnęły one szczytów list przebojów, podobnie jak album Greatest Hits, wydany przed Bożym Narodzeniem 1970 roku. Był to najlepiej sprzedający się tytuł CBS w tamtym czasie! Równocześnie prace nad nowym materiałem szły bardzo wolno. Poddasze przy Beverly Hills odwiedzali tacy ludzie jak Miles Davis, Herbie Hancock czy Billy Preston. Album, który ukazał się wreszcie w listopadzie 1971 roku, ma więc swoje niedocieczone tajemnice, drastycznie przy tym różni się od poprzednich wydawnictw. Mimo, że zdominował go Sly, to uchodzi za ostatnią, w jakimś przynajmniej stopniu, zespołową produkcję Family Stone. Tytuł – There’s a Riot Goin’ On – miał być podobno odpowiedzią na pytanie, które swym albumem postawił kilka miesięcy wcześniej Marvin Gaye (What’s Going On). Odpowiedź ta nie napawała optymizmem, a w sytuacji kiedy Sly otoczył się gangsterami i to oni zaczęli reprezentować jego interesy wobec członków „rodziny”, brzmiała nawet niepokojąco. I rzeczywiście skończyło się nienajlepiej. Broń palna, rzekomo wynajęci przeciw głowie rodziny zabójcy, reakcja gangsterów – pomijamy tu personalia - dramatyczna ucieczka oskarżonego małżeństwa hotelowym oknem… Po takich przygodach pierwszy skład zespołu nie mógł się utrzymać. A mnie interesowała tu tylko ta oryginalna konfiguracja, dlatego w tym miejscu – mamy rok 1972 – kończę tę historię.
Jeśli miałbym wskazać najważniejszą wartość, obecną w muzyce na płytach, o których tu wspomnieliśmy, to byłaby to niezwykła, naturalna i żywiołowa muzykalność. To jest ten element, który przejawia się w brzmieniu, partiach instrumentalnych, wokalnych, w interakcjach między nimi, a także w kształcie kompozycji, aranży czy sposobie wyprodukowania albumów. I to od samego początku, bo na debiutanckim albumie nie ma ani grama nieopierzenia. Czasem wydaje mi się, że Sly and the Family Stone to jacyś soulowi Beatelsi, ale jeszcze z dodatkowym napędem.
Czasem też myślę o nich jako o muzycznym odpowiedniku Ulicy Sezamkowej, z jej mnogością charakterów, humorem i jakąś niewymuszoną, wesołą mądrością. Chodzi pewnie o tę radość, sympatyczną cudaczność, ale też o klasę Sly and the Family Stone. O tę pełnię, uzyskiwaną przez finezyjną pracę sekcji rytmicznej, doskonałe w swej różnorodności wokale, rasowo brzmiącą sekcję dętą, organy i psychodeliczne gitary. Dochodzą do tego różne zaskakujące nawiązania, fajne niespodzianki brzmieniowe, dźwiękonaśladownictwo, dialogi i fragmenty rozbierania kompozycji na czynniki pierwsze. Albo też te krótkie momenty, w których piosenki przekształcają się w jakieś brzmieniowe instalacje. I to wszystko jest świetnie zrealizowane, na przykład jeśli chodzi o plany dźwiękowe.
Oczywiście, z naszej piątki płyt wyróżnia się There’s a Riot Goin’ On. Jest to album cokolwiek introwertyczny, miejscami nawet dość niepokojący. I dużo mniej spójny niż te wcześniejsze. Pogodne, ujmujące piosenki sąsiadują na nim z dłuższymi, transowymi formami, a utwory skończone z takimi, które brzmią jak intrygujące szkice, w dodatku z automatem perkusyjnym. Jeden powie, że jest gorzej niż na wcześniejszych, zdecydowanie ekstrawertycznych albumach, drugie, że dopiero teraz to jest sztuka. Ale to na tej płycie w niektórych momentach bas brzmi jakby żułł gumę, będąc w doskonałym nastroju, na co zwrócił kiedyś mi uwagę człowiek znany tu i ówdzie jako Prazeodym.
Co jeszcze? Sekcja rytmiczna Sly and the Family Stone była chyba najczęściej samplowana w historii! Można to nazwać „głosowaniem nogami”. Jeśli komuś jednak nie imponuje wkład w rozwój hip hopu, to wspomnijmy o tych, którzy działali pod dużym wpływem zespołu, jak chociażby George Clinton z p-funkowym Parliament/Funkadelic albo Curtis Mayfield. A jeśli to jeszcze mało, to przypomnijmy kto w gruncie rzeczy nadał kierunek muzycznych poszukiwań elektrycznemu Milesowi, a przy okazji jazzowi lat siedemdziesiątych. I jaki ma tytuł trzeci utwór na sławnej płycie Headhunters Herbie Hancocka. Najważniejsze jednak, że zespół zrobił doskonały użytek ze znalezionych elementów muzyki czarnej i białej, nie szczędząc potu stopił je w jedną całość, której nadał doskonały kształt i ogromną dynamikę.
W naszej astronomicznej metaforze przyrównaliśmy wcześniej Sly and the Family Stone do Merkurego. Warto zwrócić uwagę, że świątynia Merkurego w Rzymie znajdowała się między plebejską twierdzą na Awentynie, a patrycjuszowskim Palatynem. Merkury bowiem, w swej cudacznej czapeczce ze skrzydłami, łączył - jak Sly - różne środowiska. Nie tylko zsyłał marzenia senne, ale też godził sprzeczności. W tym pomagała mu zapewne, znaleziona przypadkiem, skorupa żółwia z wyschniętymi żyłami, z której uczynił lirę. Tak, Merkury był uważany za jednego z wynalazców muzyki, a wokół muzyki można przecież budować wspólnotę. I tak tenże Merkury zabawiał bogów swymi pieśniami, ale niezbyt długo. Oskarżony o jakieś ciemne sprawki został wygnany, a Olimp bez jego muzyki jeszcze długo wydawał się miejscem pustym i smutnym. Na Olimpie jednak nie mieli płyt, więc po musieli siedzieć smutni. My możemy sobie odpalić na przykład Stand! i sprawdzić jak dziś zadziała ten groove. 
Stand! - you've been sitting much too long…



(Magazyn Lizard, nr 24)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz