Na
początek odpowiedzmy na pytanie, które stawia sobie każdy, zetknąwszy się z
nazwą Sly and the Family Stone. Czy oni faktycznie byli tą rodziną, czy tylko
tak się nazwali? Sly, Freddie i Rose, czyli połowa składu, to rzeczywiście
rodzeństwo, ale pozostała trójka spokrewniła się z nimi trochę tak jak 10 lat
później członkowie Ramones. Oczywiście więzi łączące rodzinę Stone miały inny
charakter – zgodny z duchem czasu i miejsca. Znów przecież trafiamy do Bay
Area, do San Francisco ery hippie. I
znów – po Jefferson Airplane i Janis Joplin – będziemy mówili o
ludziach z Woodstock.
Istnieje
teoria zgodnie z którą dobry zespół to taki, który ma dobrego perkusistę. U
Stone’ów drum throne zajmował Gregg
Errico (ur. 1948). Miał, jak to mówią, strzał, a przy tym lekkość i dynamikę. I
mimo, że niezawodnie pompował groove, do dziś twierdzi, że trzymanie tempa to
nie wszystko. Bo bębny są jak serce - muszą zwalniać i przyspieszać adekwatnie
do sytuacji. Dlatego nie nadużywał w studio metronomu. Warto dodać, że współpracował
później z Weather Reprot, Davidem Bowie, Betty Davis, Santaną i Grateful Dead,
a jego gra znajduje uznanie również wśród jazzmanów. Ja uwielbiam go słuchać.
Ale też czasem zastanawiam się czy jednak nie jest tak, że dobry zespół to
taki, który ma dobrego basistę. Weźmy The Beatles albo Led Zeppelin... Ale
najpierw weźmy Sly and the Family Stone!
Larry
Graham (ur. 1946) to muzyk, którego styl wpłynął na całe generacje basistów,
określając w dużym stopniu charakter muzyki następnych dekad. To przecież on
wynalazł slapping, który w jego
wydaniu był niezwykle finezyjny i organiczny. Co ciekawe, ta nowa metoda
wydobywania dźwięków z basu pojawiła się przypadkiem i niejako z konieczności.
Piętnastoletni Larry występował w klubach San Francisco z Dell Graham Trio.
Grał tam z matką, śpiewającą pianistką R&B, i perkusistą. Wbrew własnym
chęciom najpierw musiał przerzucić się z gitary na bas, a następnie, kiedy
zostawił ich bębniarz, poczuł się w obowiązku uzupełniania rytmicznych
niedopowiedzeń swoją grą. Być może jakiś wpływ na sposób rozwiązania problemu
miał fakt, że Larry zaczynał swoją przygodę ze sceną od stepowania. W każdym
razie miał być tym basistą na chwilę, a tu masz - niespodziewanie świat zyskał
jednego z geniuszy tego instrumentu, wielkiego innowatora, który basuje do
dziś. Przypomnijmy sobie tylko kilka nazwisk muzyków, którzy kształtowali swój
styl w oparciu o pomysły Grahama: Bootsy Collins, Les Claypool, Flea, Marcus
Miller… Ale żeby uzyskać ten swój status musiał Larry najpierw wypłynąć na
szersze wody. Pomogła mu w tym miłośniczka jego talentu, która regularnie
przychodziła na występy do klubu Relax with Yvonne (San Francisco oczywiście).
Powiedziała o młodym basiście człowiekowi imieniem Sylvester Stewart (ur. 1943)
– aka Sly Stone - który właśnie łączył siły z bratem Freddiem by założyć nowy
zespół. Tak to oddani miłośnicy muzyki mogą wpływać na jej rozwój. I tak też
przybliżyliśmy się wreszcie do początków Sly and the Family Stone. Jednak żeby
nie pogubić pewnych ważnych zagadnień musimy jeszcze na moment cofnąć się w
czasie.
Ciekawym
wątkiem pobocznym w naszej historii jest silny wpływ zielonoświątkowego
Kościoła Bożego w Chrystusie (Church Of God In Christ) na amerykańską scenę R&B.
To z tej zielonoświątkowej denominacji wyszła przecież Rosetta Tharpe - gruba
murzynka z Gibsonem SG, którą inspirował się sam Chuck Berry. Do tego kościoła
należała też rodzina Stewartów, w której przyszedł na świat Sylvester wraz z
czwórką rodzeństwa. Uprawianie muzyki ku
chwale Boga odgrywało niezwykle istotną rolę w wychowaniu, a utalentowane
dzieci brały nieraz udział w nagraniach pieśni gospel. W 1952 roku ukazał się
singiel On the Battlefield of the Lord /
Walking in Jesus' Name, nagrany właśnie przez The Stewart Four. Głównym
wokalistą był ośmioletni wówczas Sylvester - przyszły Sly, a towarzyszyło mu
rodzeństwo. Tak to się ładnie zaczynało.
Najpowszechniejszym,
jak sądzę, jest przekonanie, że zespół jest tak dobry jak jego lider. Sly
uchodził za cudowne dziecko. Prędko opanował grę na gitarze, klawiszach, basie
i bębnach. Teorię muzyki, kompozycję i jeszcze grę na trąbce przyswajał,
uczęszczając do Vallejo Junior College (Vallejo to jedno z przedmieść San
Francisco, gdzie mieszkali Stewartowie). W 1964 roku zaczął pracować jako DJ
soulowej radiostacji KSOL. Zasłynął tam nie tylko „szybką gadką”, ale też
otwartym umysłem, bo prócz R&B puszczał utwory The Beatlels, The Animals i
The Rolling Stones, czym – jak jakiś posłaniec bogów - torował drogę Brytyjskiej
Inwazji w Stanach Zjednoczonych. Radiową działalność kontynuował zresztą aż do
założenia Sly and the Family Stone. Równocześnie pracował jako producent,
związany z lokalną wytwórnią Autumn Records, która wydawała nagrania zespołów pierwszej
fali Bay Area Acid Rock, takich jak The Beau Brummels, The Charlatans czy The
Great Society, o którym wspominaliśmy śledząc historię Grace Slick i Jefferson
Airplane. Oczywiście sam, podobnie jak większość rodzeństwa, też próbował
kariery czynnego muzyka. Zgromadził w ten sposób umiejętności i energię, która
miała już za chwilę osiągnąć masę krytyczną i zainicjować erupcję kreatywności.
Jakoś
pod koniec 1966 roku saksofonista Jerry Martini (ur. 1943) zasugerował, że
warto by połączyć zespoły braci, działające dotychczas oddzielnie. Niebawem
doszło więc do fuzji Sly and The Stoners, gdzie prócz lidera trąbiła i śpiewała
Cynthia Robinson, z zespołem brata (ur. 1947) Freddie and the Stone Souls, w
którym z kolei bębnił Gregg Errico. Siostra Rose, Larry Graham i wspomniany
saksofonista dopełnili składu. Tak to na początku 1967 roku narodził się zespół
Sly and the Family Stone. Na pierwszej próbie podobno nie zagrano ani jednego
dźwięku, gdyż omawiano sprawy. Za to w ciągu następnych sześciu dni intensywnej
pracy – już bez gadania, samo muzyczne rezonowanie - opracowano zestaw numerów
z Top 40 - by jak najszybciej zacząć grać dla publiczności. Po tygodniu od
założenia grupy odbył się pierwszy koncert. Równocześnie rodziły się pierwsze
własne utwory. Bo też chemia między członkami zespołu zaczynała działać
piorunująco.
Trzeba
zaznaczyć, że już sama konfiguracja osobowa Sly and the Family Stone miała
potencjał rewolucyjny. Kudłate towarzystwo, biali i czarni, ubrani cudacznie. Kobiety
i mężczyźni, występujący na scenie w jednej linii. I to w czasach kiedy w USA
co i rusz wybuchały zamieszki na tle rasowym. Prawdziwa radykalna cyganeria! Dla
przeciętnego zjadacza hamburgera ten widok musiał być zdecydowanie bardziej
szokujący niż dziś Gogol Bordello, choć tych akurat wizualnie czy ideowo można
by nawet wziąć za jakąś inkarnację Sly and the Family Stone. Jeśli jednak
chodzi o muzykę, to przy całej sympatii dla ekipy Eugena Hütza, dla zachowania
właściwej proporcji trzeba posłużyć się metaforą astronomiczną. Otóż Gogole są w
niej jak kosmiczny pył, kiedy Sly and the Family Stone orbitowali z dużą prędkością
w najbliższym, najgorętszym otoczeniu słońca. Jak Merkury! Niby wytrzymali tam
tylko kilka lat, a i tak płyty, będące pamiątkami po tamtych czasach, do dziś
nie straciły temperatury.
Tak
jak Jefferson Airplane mieli swój Matrix, Big Brother and the Holding Company klub
Avalon Ballroom, tak Sly z rodziną rozkręcali się, występując w Winchester
Cathedral w Redwood City (kolejne przedmieście San Francisco). Często do samego
świtu. Tam właśnie zauważył ich David Kapralik, który doprowadził do podpisania
kontraktu z Epic Records (oddział CBS) i został menedżerem zespołu. Ciekawa
sprawa, bo na przykład dla legendarnego impresaria Billa Grahama wizerunek Sly
and the Family Stone był zbyt radykalny. Tymczasem zespół od razu został zakontraktowany
na trzy miesiące występów w Las Vegas, a od czerwca króciutkie przerwy w
intensywnym koncertowaniu w stolicy hazardu (sześć nocy tygodniowo)
wykorzystywano by nagrywać w Los Angeles materiał na pierwszy album The Whole New Thing, który ukazał się w
październiku 1967 roku.
Interesująca,
choć niespecjalnie czytelna z perspektywy 50 lat, jest kwestia złagodzenia
kursu po nieszczególnym przyjęciu tej debiutanckiej płyty. Zasugerował to Clive
Davis z CBS, ale być może dotykamy tu też sprytu „głowy rodziny Stone”. Sly
tłumaczył bowiem, że chętnie nagra coś, co zapewni zespołowi większą
popularność i da możliwość szerszego oddziaływania, upowszechniania treści
zaangażowanych społecznie. Singiel Dance
to the Music – pierwszy hit zespołu – oraz album pod tym samym tytułem,
wydany we wrześniu 1968, doskonale spełniły tę rolę. Raz, bo faktycznie
zapewniły zespołowi rozgłos, a dwa, że spopularyzowały nową, niezwykle barwną i
energetyczną muzykę, którą zaczęto nazywać psychodelicznym soulem lub po prostu
funkiem. Tytułowy taniec - to rozkręcanie wielobarwnej imprezy przez naszych
bohaterów - też zresztą miał głębszy sens. Aż przypomina się słynny bon mot anarchistki
Emmy Goldman o tańcu i rewolucji. Jak brzmiała taka zabawa w 1968 pokazuje
czteropłytowe wydawnictwo Live at the
Fillmore East (2015), dokumentujące koncerty z dwóch październikowych dni.
Kolejny
album, wydany w grudniu 1968 roku, zatytułowany Life, co prawda znów nie zawalczył na listach przebojów, ale już
następny - Stand! - z maja 1969 stał
się wielkim przebojem. A jednak najszerszym echem odbił się prawdziwie olimpijski
występ grupy na festiwalu w Woodstock, 17 sierpnia 1969 roku.
Członkowie
Familii wspominają niechęć jaką odczuwali, wyruszając do Woodstock. Chodziło głównie
o warunki w jakich grzęzły takie imprezy w tamtej epoce, o uciążliwość dla występujących.
Ale menedżer naciskał. Sly and the Family Stone mieli występować drugiego dnia,
kiedy ludzie byli już dość zmęczeni hałasem, korkami, kwasem, a zwłaszcza
deszczem i wszelkimi problemami bytowymi. Byli gotowi do występu o ósmej
wieczór, ale na scenę wyszli dopiero po trzeciej w nocy. Większość audytorium
rozpełzła się już była po namiotach, ludzie przysypiali w śpiworach… Jedyne co
mogli zrobić nasi bohaterowie w takiej chwili, to zagrać jak najlepiej. Larry
Graham wspomina, że zaczęli w zapamiętaniu, ale zupełnie nie widzieli co się
dzieje z publicznością. Dopiero na wysokości trzeciego utworu doleciał do nich
nie tyle pomruk aprobaty z oddali, co
ryk oceanu, półmilionowa publiczność się przebudziła. Sly z rodziną rozkręcili
największą wiksę na Woodstocku. To słychać w nagraniu (The Woodstock Experience z 2009): rytmiczne oklaski podczas Music Lover są jak szum fal, ale już
okrzyki tysięcy ludzi higher! w
dalszej części Medley są jak
uderzenia bałwanów, jak grzmoty w ciemności, o czwartej nad ranem. Wiadomo, że
czas jakoś zniekształcił obraz tamtych wydarzeń, ale wśród uczestników
festiwalu - ludzi, którzy doświadczyli tego wszystkiego na własnej skórze -
dominowało przekonanie, że to właśnie pięćdziesięciominutowy koncert Sly and
the Family Stone był największym wydarzeniem legendarnego Woodstock Music and
Art Fair.
Wkrótce
zespół zagościł w telewizyjnym programie Eda Sullivana, o którym mówi się, że
był w ówczesnej Ameryce bramą sławy i dla Elvisa Presleya i dla Beatlesów. Problem
jednak w tym, że przechodząc przez bramę, wychodząc poza próg, wkracza się w
nowe rejony, ale równocześnie opuszcza się stare i często nie ma już powrotu. Nasza
Rodzina pozostawiła za sobą czasy harmonijnej wspólnej pracy, porzuciła też San
Francisco dla Los Angeles. Pojawiły się narkotyki, dużo narkotyków, co
zaowocowało konfliktami, chaosem i stopniowym rozpadem. Mogło być pięknie, bo
zespół zamierzał pracować nad następnym albumem w swym nowym lokum w Beverly
Hills. Był to okazały dom, wzniesiony w 1929, w którym mieszkała niegdyś znana
aktorka i piosenkarka Jeanette MacDonald. John i Michelle Phillipsowie z The
Mamas and The Papas pozostawili tam po sobie na stryszku studio nagraniowe, z
szesnastościeżkową konsoletą. Czyż nie brzmi to wspaniale? Niestety był to już
czas, który wspominał Miles Davis w swojej autobiografii: Sly wszędzie pojawiał
się z futerałem na skrzypce, wewnątrz którego znaleźć można było duże ilości
rozmaitych nielegalnych proszków, suszu czy grudek. I było z nim trochę
podobnie jak z Riedlem: z osiemdziesięciu koncertów w 1970 roku 26 zostało
odwołanych, bo nie wiadomo było gdzie podział się Sly. Reszta składu zwykle
czekała za kulisami: a nuż się wreszcie pojawi? W lutym 1971 nie pojawił się
pięć razy z rzędu. Odpuszczał sobie też umówione programy telewizyjne. Taki to był
z niego dobry herbatnik.
W
tej sytuacji nie dziwi, że między premierą Stand!
a wydaniem następnej płyty długogrającej zespołu minęło dwa i pół roku. Czas ten
starano się wypełnić singlami. Wyszły między innymi pozapłytowe Hot Fun in the Summertime oraz Thank You (Falettime Be Mice Elf Again)/
Everybody Is a Star (z podwójną stroną
A). Sięgnęły one szczytów list przebojów, podobnie jak album Greatest Hits, wydany przed Bożym
Narodzeniem 1970 roku. Był to najlepiej sprzedający się tytuł CBS w tamtym
czasie! Równocześnie prace nad nowym materiałem szły bardzo wolno. Poddasze przy
Beverly Hills odwiedzali tacy ludzie jak Miles Davis, Herbie Hancock czy Billy
Preston. Album, który ukazał się wreszcie w listopadzie 1971 roku, ma więc swoje
niedocieczone tajemnice, drastycznie przy tym różni się od poprzednich
wydawnictw. Mimo, że zdominował go Sly, to uchodzi za ostatnią, w jakimś przynajmniej
stopniu, zespołową produkcję Family Stone. Tytuł – There’s a Riot Goin’ On – miał być podobno odpowiedzią na pytanie,
które swym albumem postawił kilka miesięcy wcześniej Marvin Gaye (What’s Going On). Odpowiedź ta nie napawała
optymizmem, a w sytuacji kiedy Sly otoczył się gangsterami i to oni zaczęli
reprezentować jego interesy wobec członków „rodziny”, brzmiała nawet niepokojąco.
I rzeczywiście skończyło się nienajlepiej. Broń palna, rzekomo wynajęci przeciw
głowie rodziny zabójcy, reakcja gangsterów – pomijamy tu personalia -
dramatyczna ucieczka oskarżonego małżeństwa hotelowym oknem… Po takich
przygodach pierwszy skład zespołu nie mógł się utrzymać. A mnie interesowała tu
tylko ta oryginalna konfiguracja, dlatego w tym miejscu – mamy rok 1972 –
kończę tę historię.
Jeśli
miałbym wskazać najważniejszą wartość, obecną w muzyce na płytach, o których tu
wspomnieliśmy, to byłaby to niezwykła, naturalna i żywiołowa muzykalność. To
jest ten element, który przejawia się w brzmieniu, partiach instrumentalnych,
wokalnych, w interakcjach między nimi, a także w kształcie kompozycji, aranży
czy sposobie wyprodukowania albumów. I to od samego początku, bo na
debiutanckim albumie nie ma ani grama nieopierzenia. Czasem wydaje mi się, że Sly
and the Family Stone to jacyś soulowi Beatelsi, ale jeszcze z dodatkowym
napędem.
Czasem
też myślę o nich jako o muzycznym odpowiedniku Ulicy Sezamkowej, z jej
mnogością charakterów, humorem i jakąś niewymuszoną, wesołą mądrością. Chodzi pewnie
o tę radość, sympatyczną cudaczność, ale też o klasę Sly and the Family Stone. O
tę pełnię, uzyskiwaną przez finezyjną pracę sekcji rytmicznej, doskonałe w swej
różnorodności wokale, rasowo brzmiącą sekcję dętą, organy i psychodeliczne
gitary. Dochodzą do tego różne zaskakujące nawiązania, fajne niespodzianki
brzmieniowe, dźwiękonaśladownictwo, dialogi i fragmenty rozbierania kompozycji
na czynniki pierwsze. Albo też te krótkie momenty, w których piosenki
przekształcają się w jakieś brzmieniowe instalacje. I to wszystko jest świetnie
zrealizowane, na przykład jeśli chodzi o plany dźwiękowe.
Oczywiście,
z naszej piątki płyt wyróżnia się There’s
a Riot Goin’ On. Jest to album cokolwiek introwertyczny, miejscami nawet
dość niepokojący. I dużo mniej spójny niż te wcześniejsze. Pogodne, ujmujące
piosenki sąsiadują na nim z dłuższymi, transowymi formami, a utwory skończone z
takimi, które brzmią jak intrygujące szkice, w dodatku z automatem perkusyjnym.
Jeden powie, że jest gorzej niż na wcześniejszych, zdecydowanie ekstrawertycznych
albumach, drugie, że dopiero teraz to jest sztuka. Ale to na tej płycie w
niektórych momentach bas brzmi jakby żułł gumę, będąc w doskonałym nastroju, na
co zwrócił kiedyś mi uwagę człowiek znany tu i ówdzie jako Prazeodym.
Co
jeszcze? Sekcja rytmiczna Sly and the Family Stone była chyba najczęściej
samplowana w historii! Można to nazwać „głosowaniem nogami”. Jeśli komuś jednak
nie imponuje wkład w rozwój hip hopu, to wspomnijmy o tych, którzy działali pod
dużym wpływem zespołu, jak chociażby George Clinton z p-funkowym
Parliament/Funkadelic albo Curtis Mayfield. A jeśli to jeszcze mało, to
przypomnijmy kto w gruncie rzeczy nadał kierunek muzycznych poszukiwań
elektrycznemu Milesowi, a przy okazji jazzowi lat siedemdziesiątych. I jaki ma
tytuł trzeci utwór na sławnej płycie Headhunters
Herbie Hancocka. Najważniejsze jednak, że zespół zrobił doskonały użytek ze
znalezionych elementów muzyki czarnej i białej, nie szczędząc potu stopił je w
jedną całość, której nadał doskonały kształt i ogromną dynamikę.
W
naszej astronomicznej metaforze przyrównaliśmy wcześniej Sly and the Family
Stone do Merkurego. Warto zwrócić uwagę, że świątynia Merkurego w Rzymie
znajdowała się między plebejską twierdzą na Awentynie, a patrycjuszowskim
Palatynem. Merkury bowiem, w swej cudacznej czapeczce ze skrzydłami, łączył -
jak Sly - różne środowiska. Nie tylko zsyłał marzenia senne, ale też godził
sprzeczności. W tym pomagała mu zapewne, znaleziona przypadkiem, skorupa żółwia
z wyschniętymi żyłami, z której uczynił lirę. Tak, Merkury był uważany za
jednego z wynalazców muzyki, a wokół muzyki można przecież budować wspólnotę. I
tak tenże Merkury zabawiał bogów swymi pieśniami, ale niezbyt długo. Oskarżony
o jakieś ciemne sprawki został wygnany, a Olimp bez jego muzyki jeszcze długo wydawał
się miejscem pustym i smutnym. Na Olimpie jednak nie mieli płyt, więc po musieli
siedzieć smutni. My możemy sobie odpalić na przykład Stand! i sprawdzić jak dziś zadziała ten groove.
Stand! - you've
been sitting much too long…
(Magazyn Lizard, nr 24)
(Magazyn Lizard, nr 24)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz