poniedziałek, 20 sierpnia 2018

O koncertówkach Jimiego Hendrixa


Istnieje spór między wielbicielami „dzieł skończonych” - płyt studyjnych, a tymi, których pociągają również nagrania koncertowe oraz zbiory rozmaitych materiałów archiwalnych. W kontekście tego sporu przypadek Hendrixa jest szczególny, bo ilość podpisanych jego nazwiskiem płyt, zawierających materiały, jakich sam nie zamierzał publikować, przewyższa wielokrotnie liczbę jego regularnych albumów. Można więc powiedzieć, że miłośnik muzyki Jimiego skazany jest na wychodzenie poza jego podstawową dyskografię. Ale o ile liczne zbiory nagrań studyjnych pozostawiłbym – z pewnymi wyjątkami - pasjonatom i fanatykom (których z tego miejsca jednak serdecznie pozdrawiam), o tyle wejście w świat jego nagrań koncertowych polecałbym właściwie każdemu.

Mimo, że uznaję studyjne albumy Hendrixa za kamienie milowe w historii muzyki rockowej, a „Are You Experienced?” wręcz za sam jej szczyt, to jednak gotów jestem zaryzykować twierdzenie, że właśnie koncertówki dają ten szczególny wgląd w istotę muzyki Jimiego. Potwierdzenie tej intuicji odnalazłem zresztą w jednej z jego wypowiedzi: „Gramy to co czujemy, i ludzie nigdy nie poznają nas tylko z samych płyt. Dopiero widząc nas na koncertach, kiedy każdy występ jest inny i przebiega spontanicznie, można zrozumieć, o co nam chodzi”.




Kryją się tu jednak pewne paradoksy. Bo Hendrix sam porównywał muzykę do oceanu, znajdującego się w ciągłym ruchu. „Nie można wyciąć jednej idealnej fali i zabrać sobie do domu” - mówił. Nie można. Ale przecież słuchając rejestracji koncertów, zapoznajemy się z zapisem pływów morskich i oscylacji sprzed lat, czyż nie? Druga rzecz to kwestia podejścia autora „Purple Haze” i jego muzyków do grania na żywo. „To nie jest serial Flash Gordon gdzie wszystko jest ładne i przećwiczone” – mówił Jimi. Rzeczywiście: nigdy nie słychać by panowie usiłowali zagrać „koncert idealny”, popisać się pełnią swych możliwości. Cechuje ich za to ogromny luz, a czasem nawet nonszalancja. Show opiera się na samym graniu, z niewielkim dodatkiem uroku osobistego. A jednak na scenie płonie zwykle tak piękny ogień, że trudno znaleźć podobny gdzie indziej. Tak jakby jego źródła faktycznie tkwiły głębiej, a sam koncert był organiczną częścią jakiejś większej całości.

Zagrać koncertowymi nagraniami Hendrixa nie jest jednak łatwo – ze względu na ich ilość. Trudno ogarnąć od razu całą pełną talię. Zwykle sięga się po te najczęściej grane karty lub też losuje na chybił – trafił. A ja proponuję by podejść do tematu bardziej systemowo - ograniczyć się do „małej talii”, czyli pominąć wydawnictwa nieoficjalne i koncertowe składaki, a sięgnąć po to, co wymieniają dyskografie Jimiego jako pełne płyty koncertowe i tzw. oficjalne bootlegi. Dobrze przy tym całość uporządkować chronologicznie, ale nie według kolejności wydania, a według dat scenicznych wydarzeń, bo przecież interesują nas koncerty, a nie płyty jako takie. Dalsza selekcja tytułów wiąże się z dążeniem do uzyskania jak najpełniejszej dokumentacji poszczególnych występów. W efekcie uzyskujemy zestaw płyt, które prezentują – zaokrąglając – 24 koncerty Hendrixa, jakie odbyły się między 18 lipca 1967 a 6 września 1970 roku. Ktoś może powiedzieć, że dwadzieścia kilka albumów to też sporo, ale moim zdaniem jest to już ilość muzyki „do ogarnięcia”. A na pewno warto spróbować takiej przygody, wypłynąć „na suchego przestwór oceanu”, mając Jimiego za przewodnika.






Płyty, o których mówimy prezentują życie koncertowe Hendrixa w ciągu 1146 dni jakie upłynęły między Monterey a koncertem na wyspie Fehmarn. To dokumentacja owego rejsu, w czasie którego zmieniała się załoga, odsłaniały nowe horyzonty i lądy. Charakterystyczne jest, że większość materiałów dokumentuje stosunkowo krótkie występy, grane w systemie dwóch koncertów jednego wieczora. Czasem dostajemy jeden z nich, czasem oba (zwykle różnią się repertuarowo), a czasem jakiś wybór. Dwa najdłuższe koncerty, to występy festiwalowe - Woodstock i wyspa Wight.

Najistotniejsze jest to, że Jimi za każdym razem grał inaczej. Nawet występy bliskie sobie w czasie mogły różnić się diametralnie, jak te dwa z 1967: akt barbarzyńskiej przemocy w Monterey i kameralny recital autorski w Sztokholmie. Odbiór jego koncertówek urozmaicają też kwestie brzmieniowe. Nie tylko jakość czy selektywność, ale również faktura dźwięku, jego odcień, temperatura czy rozłożenie pasm. Inaczej brzmią – dla przykładu - utwory w rozwibrowanym zgiełku Royal Albert Hall, a inaczej w skupionej atmosferze Berkeley. Istotna jest też kwestia proporcji słyszalności poszczególnych instrumentów. Jasne, że zwykle najlepiej słychać gitarę, ale na przykład płyta „Live at Clark University” prezentuje brzmienie klarowne, z gitarą niezbyt głośną, dzięki czemu łatwiej skoncentrować się na pracy całego Experience. Nie zapominajmy wszak, że istnieją ludzie, których w tej muzyce bardziej interesują bębny niż gitara.

Wojciech Waglewski często powtarza, że kto decyduje się na scenie grać muzykę, a nie tylko ją odgrywać, ten przyjmuje ryzyko zagrania słabego koncertu. Ta zasada dotyczyła również Hendrixa, dlatego i w naszym zestawie trafiają się momenty mniej porywające. Wyrwane z kontekstu mogłyby zniechęcić nieprzygotowanego słuchacza, stanowiąc jednak drobną część żywej całości, tylko przydają jej autentyzmu. Obserwowanie „zawieszania się” Jimiego podczas gry na wyspie Weight, walki ze zniechęceniem (zwieńczonej trudnym zwycięstwem) w czasie dwóch sztokholmskich setów z 1969 jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Wygląda na to, że  Jimi należał do artystów, którzy nawet w chwilach słabości potrafią być interesujący.


W naszym zestawie mamy ponad 50 utworów, stanowiących - jak sądzę - sensowną i godną reprezentację scenicznego repertuaru Hendrixa. Analiza tego zbioru potwierdza odrębność koncertowego wydania jego muzyki. Okazuje się na przykład, że Jimi wcale nie podporządkowywał występów prezentacji swoich nowych wydawnictw. Owszem, utwory z debiutu - „Purple Haze”, „Red House”, „Foxy Lady” oraz „Fire” - wykonywane były zawsze lub prawie zawsze. Blisko tej grupy jest „Hey Joe”, a z czasem dołącza do niej „Voodoo Chile (Slight Return)”. Ale biorąc pod uwagę jakie są następne pod względem częstotliwości występowania utwory -„Spanish Castle Magic”, „Star Spangled Banner”, „Sunshine Of Your Love”, „Lover Man”, „Hear My Train a Comin’”, „Wild Thing”, „Killing Floor” oraz „Tax Free” - łatwo zauważyć, że wydanie „Axis: Bold As Love” czy „Electric Ladyland” miało ograniczony wpływ na to, co Jimi prezentował na scenie. Widać, że przede wszystkim chciał sobie pograć, ale też, że chciał nadać swoim koncertom taką emocjonalną czy społeczną wyrazistość, jakiej albumy studyjne nie posiadały.

Analiza repertuaru pokazuje też oczywiście ewolucję muzyki naszego bohatera, która zmieniała się zwłaszcza od 1969 roku, co jak wiadomo wiązało się z kryzysem pierwotnego Experience. Widać, że Jimi chętnie sięgał wówczas po nowe kompozycje, takie jak „Machine Gun”, „Message to Love”, „Hey Baby (New Rising Sun)”, „Ezy Rider” czy „Freedom”. Nie rezygnował jednak z wykonywania swych największych hitów. Utarła się opinia, że Jimi wykonywał je wówczas z musu, że był nimi zmęczony. Cóż, mogło tak być, co nie zmienia faktu, że były one grane za każdym razem inaczej i nawet nieszczęsne „Hey Joe” potrafiło zapłonąć jeszcze w 1970 roku! Te numery zmieniały się, niekiedy lekko korodowały, ale wciąż pozostawały na pokładzie, wciąż służyły żegludze, jako stały element wyposażenia.


(fot. Barrie Wentzell)

Nie sposób nie wspomnieć tu też o utworach szczególnie interesujących, bo wykonywanych okazjonalnie, jak „Burning Of The Midnight Lamp” czy „The Wind Cries Mary” i wielu innych. Warto przecież sprawdzić jak wypadał na żywo wybitnie studyjny „Are You Experienced?”, jak broniło się „All Along The Watchtower” i co też właściwie grano w finale „I Don’t Live Today” (zmodyfikowanym w studio). No i nie zapominajmy o genialnym „Little Wing”, którego wykonanie z Royal Albert Hall bije na głowę, moim zdaniem, wersję studyjną.


Punktu ciężkości muzyki Hendrixa należy jednak szukać gdzie indziej. Trzeba zwrócić szczególną uwagę na fragmenty, które zwykle określa się słowem „jam”, opisuje jako „długie i rozimprowizowane”, by na tym poprzestać. A to one stanowią właśnie, w moim odczuciu, o odrębności koncertowego oblicza Jimiego. Wypełniają przy tym znaczną część jego czasu scenicznego. Taki „Tax Free” (swoisty fenomen w repertuarze) przybiera niekiedy wręcz stonerową szatę, zachwyca dostojnym tempem i pięknym brzmieniem gitary. „Sunshine Of Your Love” zawsze staje się dla Experience pretekstem do żywego grania. Ale chodzi mi zwłaszcza o autorskie bluesy, jak „Red House”. Utwór ten na koncertach zyskiwał zupełnie nowe życie, a jego kilkunastominutowe wykonania – np. w Winterland - są po prostu olśniewające. Ważne wydają mi się też te powolne, długie i ciężkie kawałki jak „Machine Gun” czy „Hear My Train A Comin’”. Środowisko dźwiękowe, które w nich się przejawia – krajobraz z ogniem pełgającym – było chyba Jimiemu szczególnie bliskie, gdyż wraca w jego twórczości w różnych odsłonach. Musiało odpowiadać jego odbiorowi rzeczywistości, dlatego utwory te posiadają niezwykle cenny walor, który nazwał bym egzystencjalnym. A to przecież sama esencja sztuki.

Oczywiście Jimi nasycał w ten sposób również inne utwory. Na przykład „Room Full Of Mirrors” w Royal Albert Hall. Późniejsze, przyspieszone wersje tego numeru – w tym studyjna - wydają się całkowicie chybione. Jak wiadomo „Hear My Train A Comin’” i „Machine Gun” w studyjnych wersjach w ogóle nie zaistniały. Tak więc owszem, chcąc przekonać kogoś do słuchania koncertowego Hendrixa można przywoływać rozmaite sensacyjne wykonania, perełki, niespodzianki, rozbłyski - jest ich mnóstwo. Ale jeśli ktoś serio chce zagłębić się w muzyce Jimiego powinien posłuchać jego opowieści w jak najpełniejszym, koncertowym wydaniu. Znajdzie nie tylko te wesołe płomyczki, ale cały płonący stos, z żarem trawionych powoli konarów. I swąd popiołów dymiących nad ranem. Cały ten „egzystencjalny osad”, o którym pisał w drugim Tylko Rocku Jim Morrison.


Przejdźmy do syntezy – skoro już pojawił się ogień. Kiedy słucha się płonącej wciąż gitary Jimiego, może przyjść do głowy starodawna maksyma: „płonę, ale się nie spalam” (Flagror non consumer). Dotyczyła ona, według średniowiecznych bestiariuszy, salamandry - jedynego stworzenia żyjącego w ogniu. Erotyzm, wypominany często Hendrixowi, też ma związek z archaicznym postrzeganiem ognia, który przecież bywa niecony przez pocieranie. Kiedy już jednak płonie - ma wymiar uniwersalny. Można zapatrzeć się w jego zmieniające się kształty, światy, które w nim powstają i w jednym momencie znikają. Przy ogniu gromadzą się nie tylko żywi, ale też umarli, a żywioł ten był zawsze postrzegany jako granica między światem bogów i światem ludzi.


(fot. Leonard J Eisenberg)

Problem relacji z wyższymi światami pozostawiam samodzielnej refleksji czytelników, natomiast o obecności zmarłych w muzyce Jimiego można powiedzieć parę słów. Ci którzy znają amerykańską, czarną tradycję zgodnie podkreślają, że w grze Jimiego wyraźnie słychać takich mistrzów jak Slim Harpo, Albert King, Muddy Waters, Lightnin’ Hopkins i innych. Wydaje się przy tym, że Jimi przejął od nich nie tylko konkretne zagrywki, ale też uduchowione podejście do dźwięku, które każe doszukiwać się w nim treści,  dosłuchiwać konkretnej wiedzy, mądrości. Pod tym względem muzyka Hendrixa - zwłaszcza w intuicyjnym, koncertowym wydaniu - jest „muzyką korzeni”, a jej źródła giną w mrokach przeszłości.

Tę przeszłość Jimi spajał, właściwym sobie żarem, z teraźniejszością. Ciekawą kwestią są rozmaite odniesienia popkulturowe w jego muzyce, z wyraźnymi ukłonami w kierunku The Beatles, Boba Dylana czy Cream. Zwracają też uwagę flirty z ważnymi dla epoki stylami, jak British Invasion, Motown czy funk. Ale w twórczości Hendrixa znalazły się też odniesienia do ówczesnej, amerykańskiej współczesności, z jej społecznymi napięciami, gwałtownymi konfliktami i wojną w Wietnamie. I to pozostaje w związku symboliką ognia, z którym łączy się wojnę, zniszczenie, ale też gwałtowne oczyszczenie. Polityczne odniesienia w nagraniach koncertowych są nawet wyraźniejsze niż na płytach studyjnych - weźmy chociażby liczne wykonania hymnu amerykańskiego. Ale mamy też zaangażowanie w wydaniu bardziej „organicznikowskim” – oparte o czarny groove utwory, niosące pozytywne przesłanie, które zaczęły się pojawiać pod koniec kariery Jimiego.



Wszystkie te wątki (i wiele innych) kłębią się w muzyce Hendrixa jak w tyglu. Żar spaja rozmaite sprzeczności w jedno doświadczenie - zgodnie zresztą z tym, co o ogniu mówili alchemicy: że stanowi czynnik przeistaczania metali nieszlachetnych (tu: hałas, sprzężenia, zgiełk) w złoto i srebro. Ów podstawowy element – jeden z czterech – wciąż poetycko wiąże się z drogą Jimiego. Od spalenia gitary w Monterey, przez geometryczny symbol ognia - trójkąt, a także cyfrę 3, które korespondują z trzyosobowym składem Experience, aż po odpowiadającą ogniowi porę dnia: wschód słońca. O tej porze Jimi dał w Woodstock jeden ze swych najgłośniejszych koncertów. Symbol rodzącego się dnia utrwalił też w tytule „Hey Baby (New Rising Sun)”, który jak wiadomo miał dla niego szczególne znaczenie. Trochę tu odlatujemy, ale czy o takiej muzyce można pisać spokojnie? Ogień symbolizuje wszak zapał i entuzjazm, a także czyste wtajemniczenie. Odpowiada mu temperament choleryczny, twórczy i aktywny, wiązany z latem, sercem, ale też pożądaniem. Czy coś tu się nie zgadza?

Dodajmy więc jeszcze słowa Heraklita, który pisał, że „ogień żyje śmiercią tego co spala”. 

Wiadomo, że Jimi rozbłysnął jak meteoryt wpadający w atmosferę, i że nigdy nie dowiemy się jak wyglądałby ten „nowy dzień” jego muzyki. Byłyby to mozolne kładzenie tych, wspomnianych wyżej, cegiełek z ciemnej gliny, w rodzaju „Freedom”, jakie wypełniają w większości „First Rays Of The New Rising Sun”? A może Jimi wolałby tworzyć takie osobliwe formy muzyczne jak znane z Woodstock „Villanowa Junction” czy często wykonywane „Hey Baby (New Rising Sun)”? To utwory, które wydają mi się bardzo charakterystyczne dla „późnego” Hendrixa. Niby zamknięte, ale dające się swobodnie i z wdziękiem interpretować. Eteryczne owoce czystej muzykalności. 


Niedopowiedziane zwieńczenie jego muzycznej podróży.

_______________________________
Tekst pierwotnie ukazał się z magazynie Lizard, nr 19/2015.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz