Istnieje spór
między wielbicielami „dzieł skończonych” - płyt studyjnych, a tymi, których pociągają
również nagrania koncertowe oraz zbiory rozmaitych materiałów archiwalnych. W
kontekście tego sporu przypadek Hendrixa jest szczególny, bo ilość podpisanych
jego nazwiskiem płyt, zawierających materiały, jakich sam nie zamierzał
publikować, przewyższa wielokrotnie liczbę jego regularnych albumów. Można więc
powiedzieć, że miłośnik muzyki Jimiego skazany jest na wychodzenie poza jego podstawową
dyskografię. Ale o ile liczne zbiory nagrań studyjnych pozostawiłbym – z
pewnymi wyjątkami - pasjonatom i fanatykom (których z tego miejsca jednak serdecznie
pozdrawiam), o tyle wejście w świat jego nagrań koncertowych polecałbym właściwie
każdemu.
Kryją się tu jednak
pewne paradoksy. Bo Hendrix sam porównywał muzykę do oceanu, znajdującego się w
ciągłym ruchu. „Nie można wyciąć jednej idealnej fali i zabrać sobie do domu” -
mówił. Nie można. Ale przecież słuchając rejestracji koncertów, zapoznajemy się
z zapisem pływów morskich i oscylacji sprzed lat, czyż nie? Druga rzecz to
kwestia podejścia autora „Purple Haze” i jego muzyków do grania na żywo. „To
nie jest serial Flash Gordon gdzie
wszystko jest ładne i przećwiczone” – mówił Jimi. Rzeczywiście: nigdy nie
słychać by panowie usiłowali zagrać „koncert idealny”, popisać się pełnią swych
możliwości. Cechuje ich za to ogromny luz, a czasem nawet nonszalancja. Show opiera się na samym graniu, z niewielkim
dodatkiem uroku osobistego. A jednak na scenie płonie zwykle tak piękny ogień, że
trudno znaleźć podobny gdzie indziej. Tak jakby jego źródła faktycznie tkwiły
głębiej, a sam koncert był organiczną częścią jakiejś większej całości.
Płyty, o których
mówimy prezentują życie koncertowe Hendrixa w ciągu 1146 dni jakie upłynęły
między Monterey a koncertem na wyspie Fehmarn. To dokumentacja owego rejsu, w
czasie którego zmieniała się załoga, odsłaniały nowe horyzonty i lądy. Charakterystyczne
jest, że większość materiałów dokumentuje stosunkowo krótkie występy, grane w
systemie dwóch koncertów jednego wieczora. Czasem dostajemy jeden z nich,
czasem oba (zwykle różnią się repertuarowo), a czasem jakiś wybór. Dwa
najdłuższe koncerty, to występy festiwalowe - Woodstock i wyspa Wight.
Najistotniejsze
jest to, że Jimi za każdym razem grał inaczej. Nawet występy bliskie sobie w
czasie mogły różnić się diametralnie, jak te dwa z 1967: akt barbarzyńskiej
przemocy w Monterey i kameralny recital autorski w Sztokholmie. Odbiór jego koncertówek
urozmaicają też kwestie brzmieniowe. Nie tylko jakość czy selektywność, ale
również faktura dźwięku, jego odcień, temperatura czy rozłożenie pasm. Inaczej
brzmią – dla przykładu - utwory w rozwibrowanym zgiełku Royal Albert Hall, a
inaczej w skupionej atmosferze Berkeley. Istotna jest też kwestia proporcji
słyszalności poszczególnych instrumentów. Jasne, że zwykle najlepiej słychać
gitarę, ale na przykład płyta „Live at Clark University” prezentuje brzmienie
klarowne, z gitarą niezbyt głośną, dzięki czemu łatwiej skoncentrować się na
pracy całego Experience. Nie zapominajmy wszak, że istnieją ludzie, których w
tej muzyce bardziej interesują bębny niż gitara.
Wojciech
Waglewski często powtarza, że kto decyduje się na scenie grać muzykę, a nie
tylko ją odgrywać, ten przyjmuje ryzyko zagrania słabego koncertu. Ta zasada dotyczyła
również Hendrixa, dlatego i w naszym zestawie trafiają się momenty mniej
porywające. Wyrwane z kontekstu mogłyby zniechęcić nieprzygotowanego słuchacza,
stanowiąc jednak drobną część żywej całości, tylko przydają jej autentyzmu. Obserwowanie
„zawieszania się” Jimiego podczas gry na wyspie Weight, walki ze zniechęceniem
(zwieńczonej trudnym zwycięstwem) w czasie dwóch sztokholmskich setów z 1969 jest
bardzo ciekawym doświadczeniem. Wygląda na to, że Jimi należał do artystów, którzy nawet w
chwilach słabości potrafią być interesujący.
W naszym
zestawie mamy ponad 50 utworów, stanowiących - jak sądzę - sensowną i godną reprezentację
scenicznego repertuaru Hendrixa. Analiza tego zbioru potwierdza odrębność koncertowego
wydania jego muzyki. Okazuje się na przykład, że Jimi wcale nie
podporządkowywał występów prezentacji swoich nowych wydawnictw. Owszem, utwory
z debiutu - „Purple Haze”, „Red House”, „Foxy Lady” oraz „Fire” - wykonywane były
zawsze lub prawie zawsze. Blisko tej grupy jest „Hey Joe”, a z czasem dołącza do
niej „Voodoo Chile (Slight Return)”. Ale biorąc pod uwagę jakie są następne pod
względem częstotliwości występowania utwory -„Spanish Castle Magic”, „Star
Spangled Banner”, „Sunshine Of Your Love”, „Lover Man”, „Hear My Train a
Comin’”, „Wild Thing”, „Killing Floor” oraz „Tax Free” - łatwo zauważyć, że wydanie
„Axis: Bold As Love” czy „Electric Ladyland” miało ograniczony wpływ na to, co Jimi
prezentował na scenie. Widać, że przede wszystkim chciał sobie pograć, ale też,
że chciał nadać swoim koncertom taką emocjonalną czy społeczną wyrazistość, jakiej
albumy studyjne nie posiadały.
Analiza
repertuaru pokazuje też oczywiście ewolucję muzyki naszego bohatera, która
zmieniała się zwłaszcza od 1969 roku, co jak wiadomo wiązało się z kryzysem
pierwotnego Experience. Widać, że Jimi chętnie sięgał wówczas po nowe
kompozycje, takie jak „Machine Gun”, „Message to Love”, „Hey Baby (New Rising
Sun)”, „Ezy Rider” czy „Freedom”. Nie rezygnował jednak z wykonywania swych
największych hitów. Utarła się opinia, że Jimi wykonywał je wówczas z musu, że
był nimi zmęczony. Cóż, mogło tak być, co nie zmienia faktu, że były one grane
za każdym razem inaczej i nawet nieszczęsne „Hey Joe” potrafiło zapłonąć jeszcze
w 1970 roku! Te numery zmieniały się, niekiedy lekko korodowały, ale wciąż
pozostawały na pokładzie, wciąż służyły żegludze, jako stały element
wyposażenia.
(fot. Barrie Wentzell)
Nie sposób nie
wspomnieć tu też o utworach szczególnie interesujących, bo wykonywanych
okazjonalnie, jak „Burning Of The Midnight Lamp” czy „The Wind Cries Mary” i
wielu innych. Warto przecież sprawdzić jak wypadał na żywo wybitnie studyjny
„Are You Experienced?”, jak broniło się „All Along The Watchtower” i co też
właściwie grano w finale „I Don’t Live Today” (zmodyfikowanym w studio). No i nie
zapominajmy o genialnym „Little Wing”, którego wykonanie z Royal Albert Hall
bije na głowę, moim zdaniem, wersję studyjną.
Punktu ciężkości
muzyki Hendrixa należy jednak szukać gdzie indziej. Trzeba zwrócić szczególną uwagę
na fragmenty, które zwykle określa się słowem „jam”, opisuje jako „długie i rozimprowizowane”,
by na tym poprzestać. A to one stanowią właśnie, w moim odczuciu, o odrębności
koncertowego oblicza Jimiego. Wypełniają przy tym znaczną część jego czasu
scenicznego. Taki „Tax Free” (swoisty fenomen w repertuarze) przybiera niekiedy
wręcz stonerową szatę, zachwyca dostojnym tempem i pięknym brzmieniem gitary. „Sunshine
Of Your Love” zawsze staje się dla Experience pretekstem do żywego grania. Ale
chodzi mi zwłaszcza o autorskie bluesy, jak „Red House”. Utwór ten na
koncertach zyskiwał zupełnie nowe życie, a jego kilkunastominutowe wykonania – np.
w Winterland - są po prostu olśniewające. Ważne wydają mi się też te powolne, długie
i ciężkie kawałki jak „Machine Gun” czy „Hear My Train A Comin’”. Środowisko
dźwiękowe, które w nich się przejawia – krajobraz z ogniem pełgającym – było
chyba Jimiemu szczególnie bliskie, gdyż wraca w jego twórczości w różnych
odsłonach. Musiało odpowiadać jego odbiorowi rzeczywistości, dlatego utwory te
posiadają niezwykle cenny walor, który nazwał bym egzystencjalnym. A to
przecież sama esencja sztuki.
Oczywiście Jimi
nasycał w ten sposób również inne utwory. Na przykład „Room Full Of Mirrors” w
Royal Albert Hall. Późniejsze, przyspieszone wersje tego numeru – w tym studyjna
- wydają się całkowicie chybione. Jak wiadomo „Hear My Train A Comin’” i
„Machine Gun” w studyjnych wersjach w ogóle nie zaistniały. Tak więc owszem,
chcąc przekonać kogoś do słuchania koncertowego Hendrixa można przywoływać
rozmaite sensacyjne wykonania, perełki, niespodzianki, rozbłyski - jest ich
mnóstwo. Ale jeśli ktoś serio chce zagłębić się w muzyce Jimiego powinien posłuchać
jego opowieści w jak najpełniejszym, koncertowym wydaniu. Znajdzie nie tylko te
wesołe płomyczki, ale cały płonący stos, z żarem trawionych powoli konarów. I
swąd popiołów dymiących nad ranem. Cały ten „egzystencjalny osad”, o którym
pisał w drugim Tylko Rocku Jim Morrison.
Przejdźmy do
syntezy – skoro już pojawił się ogień. Kiedy słucha się płonącej wciąż gitary
Jimiego, może przyjść do głowy starodawna maksyma: „płonę, ale się nie spalam”
(Flagror non consumer). Dotyczyła ona, według średniowiecznych bestiariuszy,
salamandry - jedynego stworzenia żyjącego w ogniu. Erotyzm, wypominany często
Hendrixowi, też ma związek z archaicznym postrzeganiem ognia, który przecież
bywa niecony przez pocieranie. Kiedy już jednak płonie - ma wymiar uniwersalny.
Można zapatrzeć się w jego zmieniające się kształty, światy, które w nim
powstają i w jednym momencie znikają. Przy ogniu gromadzą się nie tylko żywi, ale
też umarli, a żywioł ten był zawsze postrzegany jako granica między światem bogów
i światem ludzi.
(fot. Leonard J Eisenberg)
Problem relacji
z wyższymi światami pozostawiam samodzielnej refleksji czytelników, natomiast o
obecności zmarłych w muzyce Jimiego można powiedzieć parę słów. Ci którzy znają
amerykańską, czarną tradycję zgodnie podkreślają, że w grze Jimiego wyraźnie
słychać takich mistrzów jak Slim Harpo, Albert King, Muddy Waters, Lightnin’
Hopkins i innych. Wydaje się przy tym, że Jimi przejął od nich nie tylko
konkretne zagrywki, ale też uduchowione podejście do dźwięku, które każe
doszukiwać się w nim treści, dosłuchiwać
konkretnej wiedzy, mądrości. Pod tym względem muzyka Hendrixa - zwłaszcza w
intuicyjnym, koncertowym wydaniu - jest „muzyką korzeni”, a jej źródła giną w
mrokach przeszłości.
Tę przeszłość
Jimi spajał, właściwym sobie żarem, z teraźniejszością. Ciekawą kwestią są
rozmaite odniesienia popkulturowe w jego muzyce, z wyraźnymi ukłonami w
kierunku The Beatles, Boba Dylana czy Cream. Zwracają też uwagę flirty z
ważnymi dla epoki stylami, jak British Invasion, Motown czy funk. Ale w twórczości
Hendrixa znalazły się też odniesienia do ówczesnej, amerykańskiej
współczesności, z jej społecznymi napięciami, gwałtownymi konfliktami i wojną w
Wietnamie. I to pozostaje w związku symboliką ognia, z którym łączy się wojnę,
zniszczenie, ale też gwałtowne oczyszczenie. Polityczne odniesienia w
nagraniach koncertowych są nawet wyraźniejsze niż na płytach studyjnych - weźmy
chociażby liczne wykonania hymnu amerykańskiego. Ale mamy też zaangażowanie w
wydaniu bardziej „organicznikowskim” – oparte o czarny groove utwory, niosące
pozytywne przesłanie, które zaczęły się pojawiać pod koniec kariery Jimiego.
Wszystkie te wątki
(i wiele innych) kłębią się w muzyce Hendrixa jak w tyglu. Żar spaja rozmaite sprzeczności
w jedno doświadczenie - zgodnie zresztą z tym, co o ogniu mówili alchemicy: że
stanowi czynnik przeistaczania metali nieszlachetnych (tu: hałas, sprzężenia,
zgiełk) w złoto i srebro. Ów podstawowy element – jeden z czterech – wciąż
poetycko wiąże się z drogą Jimiego. Od spalenia gitary w Monterey, przez geometryczny
symbol ognia - trójkąt, a także cyfrę 3, które korespondują z trzyosobowym
składem Experience, aż po odpowiadającą ogniowi porę dnia: wschód słońca. O tej
porze Jimi dał w Woodstock jeden ze swych najgłośniejszych koncertów. Symbol
rodzącego się dnia utrwalił też w tytule „Hey Baby (New Rising Sun)”, który jak
wiadomo miał dla niego szczególne znaczenie. Trochę tu odlatujemy, ale czy o
takiej muzyce można pisać spokojnie? Ogień symbolizuje wszak zapał i entuzjazm,
a także czyste wtajemniczenie. Odpowiada mu temperament choleryczny, twórczy i
aktywny, wiązany z latem, sercem, ale też pożądaniem. Czy coś tu się nie
zgadza?
Dodajmy więc jeszcze słowa Heraklita, który pisał, że „ogień żyje
śmiercią tego co spala”.
Wiadomo, że Jimi rozbłysnął jak meteoryt wpadający w
atmosferę, i że nigdy nie dowiemy się jak wyglądałby ten „nowy dzień” jego
muzyki. Byłyby to mozolne kładzenie tych, wspomnianych wyżej, cegiełek z
ciemnej gliny, w rodzaju „Freedom”, jakie wypełniają w większości „First Rays
Of The New Rising Sun”? A może Jimi wolałby tworzyć takie osobliwe formy
muzyczne jak znane z Woodstock „Villanowa Junction” czy często wykonywane „Hey
Baby (New Rising Sun)”? To utwory, które wydają mi się bardzo charakterystyczne
dla „późnego” Hendrixa. Niby zamknięte, ale dające się swobodnie i z wdziękiem
interpretować. Eteryczne owoce czystej muzykalności.
Niedopowiedziane
zwieńczenie jego muzycznej podróży.
_______________________________
Tekst pierwotnie ukazał się z magazynie Lizard, nr 19/2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz