Można by sobie
ponarzekać, że Tomasz Gwinciński - muzyk niedoceniony, artysta przeoczony. Ale
nie. Lepiej będzie po prostu przyjrzeć się twórczości tego człowieka, zwanego w
środowisku Gwizdkiem. Skoncentrować się – może nieco staromodnie - na płytach,
jakie wydał (bo sporo rzeczy spoczywa w archiwach lub też zostało
opublikowanych tylko w sieci). I spróbować wykazać, że faktycznie jest to jeden
z najwybitniejszych polskich muzyków przełomu wieków.
Początki
tej historii kryją się w mroku lat osiemdziesiątych. Gdzieś w bydgoskich
zakamarkach, w magazynach tamtejszej opery i w innych miejscach, gdzie mogli się
spotykać i grać młodzi muzycy. Rzeczy te opisał dość skrupulatnie Sławomir
Rerak w książce Chłepcąc ciekły hel, myślę
więc, że nad okrytymi tajemnicą dziejami zespołu Henryk Brodaty możemy po
prostu przeskoczyć sobie jak pasikonik. Ale wypada zatrzymać się przy ulicy
Krętej, gdyż tam właśnie, na pograniczu dekad i systemów, powstał, ważny w
muzycznej historii miasta Łuczniczki, muzyczny klub. Jego nazwa zresztą - Świetlica
Artystyczna
Trytony
-
zachowana została jako emblemat pierwszego zespołu Gwincińskiego, który
pozostawił po sobie oficjalne nagrania. Trytony były klasycznym triem, a wspomniany
klub był matecznikiem, gdzie ich muzyka nabierała kształtów. Prócz lidera,
grającego na gitarze, zespół współtworzyli: perkusista Jacek Buhl i kontrabasista
Sławek Janicki. A jeśli mowa o kształtach: pełne wdzięku są tytuły płyt
Trytonów: Tańce bydgoskie i Zarys
matematyki niewinnej.
Pierwsza
z nich, wydana w 1992 roku, ma niemałą rangę historyczną. Jest bowiem pierwszą
płytą yassową. Po prostu pierwszą! Jak diabełek z pudełeczka wyskakuje więc
pytanie: czy same nagrania do tej rangi dorastają? Odpowiedź brzmi: tak. Choć z
małym „ale”. Trytony w owych „tańcach” to prawdziwie organiczne trio, które gra
muzykę własną, lecz niepozbawioną chropowatości. Mieszają różne inspiracje z
inwencją własną i jakąś pociągającą, sowizdrzalską irracjonalnością. Słychać
wyraźnie, że zespół dysponował już wtedy własnym językiem muzycznym.
Szczególnie zwraca uwagę szlachetna i bardzo oryginalna sztuka gitarowa.
Gwinciński gra dużo i gęsto, ale absolutnie nie ma w tym nic z taniego wywijania.
Mamy raczej do czynienia z mądrą, wciągającą zabawą, która przynosi bardzo
interesujące rezultaty, a wśród tych wszystkich przebiegów i struktur łatwo odnaleźć
intrygujące obrazy pewnych przeżyć.
Tańce bydgoskie
mogą wydać się nieco za długie i nie zawsze do końca przekonujące (choć w sumie
całość organizują pewne powracające motywy). Bądź co bądź jest to debiut,
rodzaj wprawki - zapis stylu zespołu, który specjalizował się w graniu muzyki
na żywo, a nie produkowaniu płyt. Ale też trzeba podkreślić, że to zdecydowanie
coś więcej niż przysłowiowe
szkicowanie
biustów
przez
niegdysiejszych adeptów sztuk pięknych, czyli ćwiczebne rysowanie gipsowych
odlewów antycznych rzeźb i popiersi. Wszak nawet fragmenty zaczerpnięte z
repertuaru Hendrixa czy Coltrane’a potraktowane zostały wyjątkowo
niekonwencjonalnie. Nie sposób też przejść obojętnie obok intrygujących tytułów
– w rodzaju Nieudanego Black Sabbath pod
wodą - zwłaszcza, że konweniują one z samą muzyką, z jakąś jej
ekscentryczną aurą, witalnością i humorem. Okazuje się, że korzenie tego
właśnie aspektu yassu, kojarzonego zwykle z nieokiełznaną osobowością Tymona
Tymańskiego, czerpią swe soki również z podziemnych wód Bydgoszczy.
Tymczasem
jednak musimy przeskoczyć wraz z Trytonami na ulicę Gdańską, gdzie w 1994 roku
zaczął działać klub Mózg, a także wspomnieć o równoległym udziale Gwincińskiego
i Janickiego w zespole Jerzego Mazzolla, Arhythmic
Perfection. Zwłaszcza, że Gwizdek grał tam na perkusji, a tej części jego
aktywności twórczej absolutnie nie można pominąć. Trytony i Arhythmic łączył
też sposób nagrywania płyt – właśnie w Mózgu, podczas koncertów. Ostatnio mówił
o tym Sławek Janicki w wywiadzie dla portalu Free Music Stop: „Postawiliśmy DAT, nawet nie śladowy, tylko zwykły i ja to
nagrywałem grając jednocześnie na basie. Dlatego to dość dobrze brzmi, że po
pierwsze: ta sala ma swoją specyfikę, a po drugie to urządzenie miało bardzo
dobre przedwzmacniacze i wychodziły niezłe nagrania. I tu nie było żadnego
miksu, po prostu suma z konsolety. (…) W tym samym okresie działał też zespół
Trytony i swoją ostatnią płytę – Zarys matematyki niewinnej – która
jest wiernym i pełnym zapisem całkowicie wyimprowizowanego koncertu, nagrał w
ten sam sposób. Gwizdek zadzwonił po dwóch dniach i nasza rozmowa wyglądała
tak: „mam jedną uwagę” - „no jaką?” - „pierwszy kawałek powinien być ostatni, a
ostatni powinien być pierwszy” – „też tak sobie pomyślałem”. I koniec, tyle. Jak ludzie słuchają tych
płyt, to myślą, że to jest jakaś wymyślona i wyćwiczona kompozycja. My sami
czasem nie wierzymy, że coś takiego można było stworzyć ad hoc, ale tak
graliśmy”.
W przypadku drugiej płyty Trytonów mamy więc do czynienia z
nagraniem w stanie całkowicie surowym: ze sceny prosto na płytę, nawet bez
miksu! Co więcej, sama „koncertowość” tego materiału jest nieoczywista, bo na
płycie nie słychać publiczności, a muzyka zdaje się rozgrywać między instrumentalistami,
bez specjalnego kontaktu z audytorium. Utwory znów stanowią mozaikę, ale łączy
jest brzmienie. Zwłaszcza pogłos na gitarze lokuje poszczególne fragmenty
albumu w specyficznej przestrzeni. Ciemność, cisza – jest w tym coś
kosmicznego. Inna rzecz, to wyczuwalna narracyjność tej muzyki – jakby za
dźwiękami kryły się konkretne historie (być może w duchu Out to Lunch Dolphy’ego). Zdarzają się momenty żywsze, jak Country (dla ojców), ale przeważa granie
spokojne, oniryczne, czy nawet medytacyjne. Wyróżniłbym utwór Pojawia się japoński przekaz, bo
znajduję w nim niezwykłą głębię, i taki rodzaj powagi, który kojarzy mi się z
niektórymi „momentami” Franka Zappy, w rodzaju Filthy Habits, czy Zoot
Allures.
Ciekawe
jest też to, że muzyka Trytonów, choć – jak czytaliśmy – wyimprowizowana,
zdradza jednak bardzo precyzyjny fundament intelektualny. Jest to spotkanie
trzech artystów, z których każdy robi nie to co musi, ale to, co odpowiada –
jak mi się wydaje – jego wnętrzu. Szczególnym przypadkiem jest tu Sławek
Janicki, w rękach którego kontrabas nie brzmi szczególnie ładnie, nie służy też
żadnej instrumentalnej ekwilibrystyce, a jednak gra w sposób poruszający, bo
gdzieś w tych surowych dźwiękach kryje się jakaś wewnętrzna, emocjonalna
prawda. I co ważne, jego gra współbrzmi z bębnami Buhla, stanowi też wyjątkowo dobrze
dobrane tło dla gitary Gwincińskiego.
Nie
znam dobrze charakteru i topografii Bydgoszczy. Wiem tylko, że Szwederowo,
pojawiające się w tytule utworu z Tańców,
to jedna z dzielnic tego miasta. Wnosząc jednak z muzyki Gwizdka, Bydgoszcz może
być miejscem, gdzie ścisła wiedza – nawet tylko w formie zarysu – nieco mocniej
wpływa na sztukę niż gdzie indziej. A ziejący nocami w górze
lej
po Wielkim Wybuchu
wciąż
pozostaje istotnym kontekstem dla granych dźwięków. Tymczasem pora otworzyć
kolejną, po Trytonach, szkatułę. Wszak w drugiej połowie lat
dziewięćdziesiątych – od Ubu Króla w bydgoskim Teatrze Polskim - rozpoczęła się
praca Gwincińskiego w charakterze kompozytora teatralnego, która z czasem
przyniosła kilkanaście realizacji. Równocześnie w miejsce Trytonów pojawił się
zespół Maestro Trytony, a w jego
składzie wiolonczelistka Renata Suchodolska i flecista Tomasz Pawlicki - muzycy
klasyczni, którzy zachowali jednak twórczy niepokój oraz otwartość na
eksperyment i improwizację. Do tego jazzowy perkusista Rafał Gorzycki i Tomasz
„Święty” Hesse na basie. Na płycie Enoptronia (z 1997 roku) pojawił się
też Andrzej Przybielski, a brzmienie wzbogaciły partie fagotu, klarnetu
basowego i instrumentów klawiszowych. To już był zupełnie inny wszechświat.
Jeśli
więc, drogi Czytelniku, nie miałeś jeszcze do czynienia z twórczością Tomasza Gwincińskiego,
to – pomijając koncerty, o które współcześnie bardzo trudno (o czym w dalszej
części) – najlepiej będzie zacząć właśnie od Enoptronii. To płyta doskonała pod każdym względem. Zwraca uwagę
świetna produkcja - Jacek Puchalski, studio Radia Gdańsk - dzięki której
uzyskano klarowną scenerię dźwiękową, o wyrazistej kolorystyce i bardzo
przyjemnej fakturze. Muzyka, jeśli chodzi o kwestie kompozytorskie, poszła
nieco w kierunku rocka, ale równocześnie pojawia się w niej wyraźny element
kameralistyczny, ze skłonnością do eksperymentu brzmieniowego. Z wciąż obecnym
podskórnym prądem humoru i pewnej miłej ekscentryczności. I jeśli przyjmiemy,
że lata siedemdziesiąte były pod wieloma względami złotą erą muzyki popularnej
– ze względu na wysoki poziom kultury muzycznej, doskonałość rejestracji
dźwięku czy wyjątkowo trafiony balans między artystycznymi poszukiwaniami a
komunikatywnością – to Enoptronię
nazwałbym ziszczeniem marzenia o takiej muzyce w Polsce. Wreszcie się udało!
Niekiedy blisko tu do nagrań Franka Zappy, ale tych szlachetnych, instrumentalnych,
jak powiedzmy Grand Wazoo. I mimo
wszystko nie jest to muzyka retro. No, owszem, znajdziemy tu wyjątkowo upojny
temat Columbo (autorstwa Tomasza
Hessego), który brzmi jak hołd dla popularnej muzyki filmowej lat
siedemdziesiątych (w dodatku wypada znacznie lepiej niż oryginalny temat z
serialu). Ale raz, że numer ten w pewnym sensie zapowiada stylistykę, jaką
obrali sobie współcześnie Mitch & Mitch, a dwa, że w swej pastiszowości stanowi
jednak wyjątek na płycie. Przeważają formy dłuższe, ze szczególnym
uwzględnieniem Tulku czy Jestem UFO, które zbudowane zostały na
otwartej dla improwizacji formule. I to też niby można by przypisać latom
siedemdziesiątym, ale przecież nie tylko im, bo akurat taka formuła zawsze
zachowuje atrakcyjność. W dodatku na Enoptronii
w miejsce typowych dla epoki funkowych zamuleń czy progowych łamańców,
znajdziemy coś nowego: wyrafinowaną grę ciszą, która wyodrębniana zostaje
sonicznymi przestrzeniami. To swojego rodzaju subtelną architektura wnętrz
muzycznych, która zdaje się wiele zawdzięcza właśnie muzyce poważnej.
Jest
jeszcze jedna rzecz, którą trzeba powiedzieć o Enoptronii (i innych płytach Gwincinskiego). Chodzi o wspomnianą już
wcześniej narracyjność. O to, że za poszczególnymi numerami zdają się kryć
rozmaite wątki i opowieści. Od wyobraźni słuchacza, od jego przenikliwości
zależy ile treści z nich wyłowi. A wydaje mi się, że mają one bardzo różny
charakter: fantastyczny, anegdotyczny, ale też – kto wie? - hermetyczny,
filozoficzny czy naukowy. Płyta zestawia te wątki, konfrontuje je ze sobą, a że
posługuje się muzyczną scenografią czy kostiumem, to przypomina w tym
Rękopis
znaleziony w Saragossie
Potockiego,
z całą tą szkatułkową konstrukcją powieści, zachowaną również w sławetnym
filmie Hasa. I można doszukiwać się - tu i na następnych płytach Gwizdka -
różnych znaczeń, tak jak niektórzy interpretatorzy dopatrują się w strukturze Rękopisu kabalistyczne drzewa sefir. Ale
można też po prostu cieszyć się wyrafinowaną i oryginalną muzyką, chłonąć jej
niezwykłą, eteryczną atmosferę.
Zasygnalizowaliśmy
wcześniej znaczący udział Gwincińskiego w Arhythmic Perfection Jerzego Mazzolla,
teraz przyszedł czas, żeby wspomnieć o jego związku z sukcesem grupy Łoskot Mikołaja Trzaski. Gwizdek co
prawda uważa siebie bardziej za gitarzystę niż perkusistę, jednak znaną kwestią
jest jego specyficzny drive, to że
gra na bębnach zdecydowanie do przodu, dbając o ciągłe podtrzymywanie
intensywnego pulsu. W transowej muzyce Łoskotu
miało to niebagatelne znaczenie. Ale to tak na marginesie, zaś następna muzyczna
szkatuła, do której musimy zaglądnąć, to grupa Gwinciński – Richter – Skolik, która wydała w 1998 roku płytę Jupiter,
Urizen, Wernyhora, Trungpa. Muzyka z tego albumu wydaje się nawiązywać
do idei otwartego i organicznego grania Trytonów, choć oczywiście skład, aura muzykowania,
czy poziom realizacji jest tu inny. Loco Richter, muzyk
niemiecko-częstochowski, gra tu nie tylko na basie, ale i na organach Hammonda.
W wielogłosowy dialog muzyczny włącza się też – prócz gitary lidera –
wiolonczela Suchodolskiej czy skrzypce Tomasza Muchy. A tam gdzie Gwizdek sięga
po banjo – w wyróżniającej się nie tylko tytułem Ufologii trumn – perkusista Arkadiusz Skolik robi użytek z ksylofonu.
Kolejny stylowy, intrygujący album!
Wraz
z nowym wiekiem intensyfikuje się związek Gwincińskiego ze środowiskiem
filmowym. Najpierw chodzi o pisanie muzyki, później – o czym za chwilę - o coś poważniejszego. Równocześnie
powstaje całkiem nowy zespół i pojawia się nazwa, w której chyba zapisana została
pewna idea artystyczna: NonLinear
Ensemble. Nie jestem pewien czy zespół ten posiadał ścisły skład, w każdym
razie, prócz Pawlickiego, istotnym partnerem Gwincińskiego w tamtym czasie zostaje
też skrzypek, Łukasz Górewicz. Wkraczamy tym samym w najbardziej awangardowe
rewiry twórczości Gwizdka, regiony najczystszej wolności twórczej, kreowania
muzycznych rzeczywistości, które mogą niekiedy onieśmielić zastosowanymi
środkami formalnymi, ale też poruszają jakimś duchem, który okazuje się bliski,
a nawet znajomy.
Na
wydanej w 2001 roku płycie Clever Nonsense and Other Outdoor Games
mniej jest miejsca na wyrafinowane dialogi instrumentalistów, spotyka się tu za
to współczesna kameralistyka z awangardowym minimalem, często podszytym
szlachetną elektroniką. Płyta brzmi niecodziennie - jakby była efektem alchemicznych
eksperymentów na gruncie muzycznym, próbą stworzenia nowych przestrzeni
dźwiękowych, w których jest miejsce na subtelny humor i melancholię. To trochę
wędrówka labiryntem rzeczywistości, choć możliwe, że odbywa się ona bez
schodzenia z tapczanu, co jednak nie obniża intensywności wrażeń. Można się
zdziwić, spotykając w jednym z zakamarków, rzucającego kostką Lecha Janerkę.
Gwinciński, wraz z partnerami, posługuje się w tym wszystkim oryginalnym,
bogatym, rozpoznawalnym językiem muzycznym, w którym przykuwają uwagę
specyficzne współbrzmienia, rozwiązania harmoniczne, a czasem – jak w Tzeruf - dziwne przesunięcia rytmiczne.
W te intrygujące sposoby budowania czasu i przestrzeni wmontowano skuteczną strategię
unikania jednoznaczności i klisz, bo naprawdę trudno przewidzieć co stanie się
za chwilę. To rodzaj wyrafinowanej gry z uważnym słuchaczem, który, po pierwsze,
cieszy zmysły dźwiękami, po drugie, odczytuje stawiane znaki i odniesienia, po
trzecie, rozpoczyna własną, niepowtarzalną grę wyobraźni w tworzonej przez
dźwięki przestrzeni.
Za
następną płytą Ensemblu, The Moon Music z 2002 roku, kryje
się pewien niecodzienny koncept. Otóż dysk ten wypełnia 11 utworów, a każdy z
nich został nagrany
podczas
pełni Księżyca
-
od grudnia 2000 do października 2001 roku. I mimo, że utwory mają różny
charakter, to doprawdy, trudno o muzykę, która miałaby w sobie więcej magicznego,
księżycowego światła. W niektórych fragmentach stanowi ono tło różnych ludzkich
aktywności, ale w innych bije dostojnym blaskiem srebrnego, tajemniczego
oblicza.
NonLinear
Ensemble zogniskowało w tamtym czasie kompozytorską pracę Gwincińskiego. Sprawy
zaszły daleko, o czym świadczą dwie części Szkoły Bydgoskiej (Bromberg Schule),
wydane w roku 2008. Wspominam o nich poza chronologią, gdyż nie chcę o nich się
rozpisywać – właściwie są to płyty z kameralną muzyką współczesną, zdecydowanie
wykraczają więc poza ramy naszego pisma. Jeśli jednak przyjrzeć się ich
zawartości, to można dostrzec pewne analogie z twórczością Zappy, który również
pozwalał sobie na realizację radykalnie pojechanych pomysłów, ze czego wynikły
dzieła niemające może zbyt wielu fanów, ale jednak budzące respekt. Jak tu:
Gwizdkowa mutacja baśni muzycznej Piotruś
i wilk, stworzona we współpracy z Krzysztofem Gruse - zawierająca dość
jadowitą narrację w języku niemieckim i autorskim
wykonaniu - pozostawia słuchacza w niemym zadziwieniu.
Wcześniej
jednak, w 2004, ukazała się druga płyta Maestro Trytonów, pod tytułem Heart
of Gold. Jest to godna kontynuacja Enoptronii.
Wraca tu żywe muzykowanie, wraca kontrabas („Świętego” zastąpił tymczasem Patryk
Węcławek) i ogólnie jazzowa sekcja, ale można też powiedzieć, że na albumie tym
Gwinciński zsyntetyzował swoje dotychczasowe doświadczenia. Również wpływ
chłodnej nielinearności jest wyczuwalny. Więcej tu intrygujących brzmień
akustycznych (gamelan!) i na pewno warto usłyszeć w jaki sposób szpinet (rodzaj
klawesynu) niespodziewanie zagina harmoniczną czasoprzestrzeń tej muzyki.
Doskonały album.
Zupełnie
inną bajką jest Klub samotnych serce pułkownika Tesko z 2007 roku. To „Tesko” w
tytule straszy – podobnie jak „pułkownik” - ale publicystyczny aspekt płyty,
choć obecny i symptomatyczny dla „późnego Gwincińskiego” (o czym z chwilę), to
jednak dla estetycznej wartości płyty ma znaczenie marginalne. Album zawiera
piosenki, które w różny sposób nawiązują do wiadomej płyty The Beatles – czasem
muzycznie, a częściej tekstowo, choć związki te są luźne, a czasem nawet – gdy
Lucy zmienia się w Balladynę – umowne. Zresztą teksty te to osobny, obszerny
temat – jeden z wielu, których nie zdążymy w tym krótkim tekście należycie
przybliżyć – są fascynujące w swej niejednoznaczności. Zrozumiem jednak gdy
ktoś powie, że chwilami są męczące. Ale tylko chwilami. Podobnie mogę przyjąć
do wiadomości narzekania na wokal Gwizdka czy brzmienie płyty. Niemniej zostanę
przy swoim zdaniu, bo mamy do czynienia z dziełem intrygującym i bezprecedensowym,
jeśli chodzi o polską scenę. A jeśli przypomnicie sobie Państwo piosenkę Gatha z debiutu Trytonów, to będziemy
mogli stwierdzić, że i jako autor piosenek Gwinciński ma swój styl i jego
kariera mogła pewnie potoczyć się jakoś inaczej. Została zresztą też nagrana
Gwizdkowa wersja Białego albumu, ale…
No właśnie.
Słuchając
przybliżonych wyżej płyt Gwincińskiego śledzi się właściwie liniowy rozwój jego
muzyki, która z płyty na płytę staje się coraz bogatsza i pod różnymi względami
doskonalsza. W pewnym momencie jednak zaczyna przybierać masa krytyczna. Można
tę metaforę rozumieć pozytywnie, jako kumulację różnych artystycznych
zainteresowań Gwizdka, ale też negatywnie – w związku z losem artysty na
polskiej ziemi. Wreszcie następuje rozszczepienie. Rozszczepienie promienia
oznacza równoczesne kierowanie się artysty w różnych kierunkach twórczości. Rozszczepienia
atomu oznacza katastrofę. I mamy sytuację następującą: ostatnie płytowe
wydawnictwa Gwincińskiego, to rok 2008. Powstającą później muzykę można
odnaleźć tylko w sieci. Artysta emigruje do Anglii, a nakręcony przezeń, z
środków prywatnych, pełnometrażowy film fabularny
Sherlock
Holmes i ludzie jutra
od
kilku lat czeka na swoją premierę w Polsce. Zmienił się też ton twórczości
Gwizdka. W drugiej części Tesko
pułkownika zastępuje Oberstunbanführer… Charakter zmiany nieźle pokazuje tytuł
jednej z ostatnich płyt - VVSI: the
Muscik.
Nie
zmienia się jedno: że w każdym wydaniu sztuka Gwincińskiego jest
charakterystyczna i rozpoznawalna. Cechuje ją przy tym specyficzna, wewnętrzna
dynamika, a to, moim zdaniem, właściwość twórczości artystów tej rangi co
Witkacy czy Zappa. Jest to coś, co przejawia się w różnych, nawet najmniejszych
formach działalności artystycznej. Przykładem mogą być tu solowe występy z
gitarą akustyczną, w czasie których Gwizdek w niezwykły sposób używa
loop-stacji (a muszę zaznaczyć, że zwykle jestem wrogiem tego urządzenia). W
zeszłym roku miałem też przyjemność usłyszeć Gwincińskiego na żywo, z Arhythmic
Perfection. Był to dla mnie niezwykłe doświadczenie, głównie właśnie ze względu
na Gwizdka, który nie rozpychał się ze swoją grą, uważnie obserwował zagęszczającą
się sytuację na scenie. Kiedy zaczynał grać słychać było, że nie jest muzykiem,
który codziennie ćwiczy na bębnach. Ale jego słynny drive od razu windował muzykę w górę. W dodatku w różnych momentach
proponował różne rozwiązania rytmiczne i właściwie za każdym razem muzyka
zyskiwała dzięki nim dodatkowy wymiar i ruszała w nowym kierunku.
Przyznaję,
sobie pomyślałem wtedy, że takie rzeczy może robić tylko muzyczny geniusz.
(Magazyn Lizard, nr 29)
(Magazyn Lizard, nr 29)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz