niedziela, 23 września 2018

Szwederowo, Sierra Morena, Hôtel Lambert


Można by sobie ponarzekać, że Tomasz Gwinciński - muzyk niedoceniony, artysta przeoczony. Ale nie. Lepiej będzie po prostu przyjrzeć się twórczości tego człowieka, zwanego w środowisku Gwizdkiem. Skoncentrować się – może nieco staromodnie - na płytach, jakie wydał (bo sporo rzeczy spoczywa w archiwach lub też zostało opublikowanych tylko w sieci). I spróbować wykazać, że faktycznie jest to jeden z najwybitniejszych polskich muzyków przełomu wieków.

Początki tej historii kryją się w mroku lat osiemdziesiątych. Gdzieś w bydgoskich zakamarkach, w magazynach tamtejszej opery i w innych miejscach, gdzie mogli się spotykać i grać młodzi muzycy. Rzeczy te opisał dość skrupulatnie Sławomir Rerak w książce Chłepcąc ciekły hel, myślę więc, że nad okrytymi tajemnicą dziejami zespołu Henryk Brodaty możemy po prostu przeskoczyć sobie jak pasikonik. Ale wypada zatrzymać się przy ulicy Krętej, gdyż tam właśnie, na pograniczu dekad i systemów, powstał, ważny w muzycznej historii miasta Łuczniczki, muzyczny klub. Jego nazwa zresztą - Świetlica Artystyczna
Trytony
- zachowana została jako emblemat pierwszego zespołu Gwincińskiego, który pozostawił po sobie oficjalne nagrania. Trytony były klasycznym triem, a wspomniany klub był matecznikiem, gdzie ich muzyka nabierała kształtów. Prócz lidera, grającego na gitarze, zespół współtworzyli: perkusista Jacek Buhl i kontrabasista Sławek Janicki. A jeśli mowa o kształtach: pełne wdzięku są tytuły płyt Trytonów: Tańce bydgoskie i Zarys matematyki niewinnej.
Pierwsza z nich, wydana w 1992 roku, ma niemałą rangę historyczną. Jest bowiem pierwszą płytą yassową. Po prostu pierwszą! Jak diabełek z pudełeczka wyskakuje więc pytanie: czy same nagrania do tej rangi dorastają? Odpowiedź brzmi: tak. Choć z małym „ale”. Trytony w owych „tańcach” to prawdziwie organiczne trio, które gra muzykę własną, lecz niepozbawioną chropowatości. Mieszają różne inspiracje z inwencją własną i jakąś pociągającą, sowizdrzalską irracjonalnością. Słychać wyraźnie, że zespół dysponował już wtedy własnym językiem muzycznym. Szczególnie zwraca uwagę szlachetna i bardzo oryginalna sztuka gitarowa. Gwinciński gra dużo i gęsto, ale absolutnie nie ma w tym nic z taniego wywijania. Mamy raczej do czynienia z mądrą, wciągającą zabawą, która przynosi bardzo interesujące rezultaty, a wśród tych wszystkich przebiegów i struktur łatwo odnaleźć intrygujące obrazy pewnych przeżyć.
Tańce bydgoskie mogą wydać się nieco za długie i nie zawsze do końca przekonujące (choć w sumie całość organizują pewne powracające motywy). Bądź co bądź jest to debiut, rodzaj wprawki - zapis stylu zespołu, który specjalizował się w graniu muzyki na żywo, a nie produkowaniu płyt. Ale też trzeba podkreślić, że to zdecydowanie coś więcej niż przysłowiowe
szkicowanie biustów
przez niegdysiejszych adeptów sztuk pięknych, czyli ćwiczebne rysowanie gipsowych odlewów antycznych rzeźb i popiersi. Wszak nawet fragmenty zaczerpnięte z repertuaru Hendrixa czy Coltrane’a potraktowane zostały wyjątkowo niekonwencjonalnie. Nie sposób też przejść obojętnie obok intrygujących tytułów – w rodzaju Nieudanego Black Sabbath pod wodą - zwłaszcza, że konweniują one z samą muzyką, z jakąś jej ekscentryczną aurą, witalnością i humorem. Okazuje się, że korzenie tego właśnie aspektu yassu, kojarzonego zwykle z nieokiełznaną osobowością Tymona Tymańskiego, czerpią swe soki również z podziemnych wód Bydgoszczy. 


Tymczasem jednak musimy przeskoczyć wraz z Trytonami na ulicę Gdańską, gdzie w 1994 roku zaczął działać klub Mózg, a także wspomnieć o równoległym udziale Gwincińskiego i Janickiego w zespole Jerzego Mazzolla, Arhythmic Perfection. Zwłaszcza, że Gwizdek grał tam na perkusji, a tej części jego aktywności twórczej absolutnie nie można pominąć. Trytony i Arhythmic łączył też sposób nagrywania płyt – właśnie w Mózgu, podczas koncertów. Ostatnio mówił o tym Sławek Janicki w wywiadzie dla portalu Free Music Stop: „Postawiliśmy DAT, nawet nie śladowy, tylko zwykły i ja to nagrywałem grając jednocześnie na basie. Dlatego to dość dobrze brzmi, że po pierwsze: ta sala ma swoją specyfikę, a po drugie to urządzenie miało bardzo dobre przedwzmacniacze i wychodziły niezłe nagrania. I tu nie było żadnego miksu, po prostu suma z konsolety. (…) W tym samym okresie działał też zespół Trytony i swoją ostatnią płytę – Zarys matematyki niewinnej – która jest wiernym i pełnym zapisem całkowicie wyimprowizowanego koncertu, nagrał w ten sam sposób. Gwizdek zadzwonił po dwóch dniach i nasza rozmowa wyglądała tak: „mam jedną uwagę” - „no jaką?” - „pierwszy kawałek powinien być ostatni, a ostatni powinien być pierwszy” – „też tak sobie pomyślałem”. I koniec, tyle. Jak ludzie słuchają tych płyt, to myślą, że to jest jakaś wymyślona i wyćwiczona kompozycja. My sami czasem nie wierzymy, że coś takiego można było stworzyć ad hoc, ale tak graliśmy”.
W przypadku drugiej płyty Trytonów mamy więc do czynienia z nagraniem w stanie całkowicie surowym: ze sceny prosto na płytę, nawet bez miksu! Co więcej, sama „koncertowość” tego materiału jest nieoczywista, bo na płycie nie słychać publiczności, a muzyka zdaje się rozgrywać między instrumentalistami, bez specjalnego kontaktu z audytorium. Utwory znów stanowią mozaikę, ale łączy jest brzmienie. Zwłaszcza pogłos na gitarze lokuje poszczególne fragmenty albumu w specyficznej przestrzeni. Ciemność, cisza – jest w tym coś kosmicznego. Inna rzecz, to wyczuwalna narracyjność tej muzyki – jakby za dźwiękami kryły się konkretne historie (być może w duchu Out to Lunch Dolphy’ego). Zdarzają się momenty żywsze, jak Country (dla ojców), ale przeważa granie spokojne, oniryczne, czy nawet medytacyjne. Wyróżniłbym utwór Pojawia się japoński przekaz, bo znajduję w nim niezwykłą głębię, i taki rodzaj powagi, który kojarzy mi się z niektórymi „momentami” Franka Zappy, w rodzaju Filthy Habits, czy Zoot Allures.
Ciekawe jest też to, że muzyka Trytonów, choć – jak czytaliśmy – wyimprowizowana, zdradza jednak bardzo precyzyjny fundament intelektualny. Jest to spotkanie trzech artystów, z których każdy robi nie to co musi, ale to, co odpowiada – jak mi się wydaje – jego wnętrzu. Szczególnym przypadkiem jest tu Sławek Janicki, w rękach którego kontrabas nie brzmi szczególnie ładnie, nie służy też żadnej instrumentalnej ekwilibrystyce, a jednak gra w sposób poruszający, bo gdzieś w tych surowych dźwiękach kryje się jakaś wewnętrzna, emocjonalna prawda. I co ważne, jego gra współbrzmi z bębnami Buhla, stanowi też wyjątkowo dobrze dobrane tło dla gitary Gwincińskiego.
Nie znam dobrze charakteru i topografii Bydgoszczy. Wiem tylko, że Szwederowo, pojawiające się w tytule utworu z Tańców, to jedna z dzielnic tego miasta. Wnosząc jednak z muzyki Gwizdka, Bydgoszcz może być miejscem, gdzie ścisła wiedza – nawet tylko w formie zarysu – nieco mocniej wpływa na sztukę niż gdzie indziej. A ziejący nocami w górze
lej po Wielkim Wybuchu
wciąż pozostaje istotnym kontekstem dla granych dźwięków. Tymczasem pora otworzyć kolejną, po Trytonach, szkatułę. Wszak w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych – od Ubu Króla w bydgoskim Teatrze Polskim - rozpoczęła się praca Gwincińskiego w charakterze kompozytora teatralnego, która z czasem przyniosła kilkanaście realizacji. Równocześnie w miejsce Trytonów pojawił się zespół Maestro Trytony, a w jego składzie wiolonczelistka Renata Suchodolska i flecista Tomasz Pawlicki - muzycy klasyczni, którzy zachowali jednak twórczy niepokój oraz otwartość na eksperyment i improwizację. Do tego jazzowy perkusista Rafał Gorzycki i Tomasz „Święty” Hesse na basie. Na płycie Enoptronia (z 1997 roku) pojawił się też Andrzej Przybielski, a brzmienie wzbogaciły partie fagotu, klarnetu basowego i instrumentów klawiszowych. To już był zupełnie inny wszechświat.
 





Jeśli więc, drogi Czytelniku, nie miałeś jeszcze do czynienia z twórczością Tomasza Gwincińskiego, to – pomijając koncerty, o które współcześnie bardzo trudno (o czym w dalszej części) – najlepiej będzie zacząć właśnie od Enoptronii. To płyta doskonała pod każdym względem. Zwraca uwagę świetna produkcja - Jacek Puchalski, studio Radia Gdańsk - dzięki której uzyskano klarowną scenerię dźwiękową, o wyrazistej kolorystyce i bardzo przyjemnej fakturze. Muzyka, jeśli chodzi o kwestie kompozytorskie, poszła nieco w kierunku rocka, ale równocześnie pojawia się w niej wyraźny element kameralistyczny, ze skłonnością do eksperymentu brzmieniowego. Z wciąż obecnym podskórnym prądem humoru i pewnej miłej ekscentryczności. I jeśli przyjmiemy, że lata siedemdziesiąte były pod wieloma względami złotą erą muzyki popularnej – ze względu na wysoki poziom kultury muzycznej, doskonałość rejestracji dźwięku czy wyjątkowo trafiony balans między artystycznymi poszukiwaniami a komunikatywnością – to Enoptronię nazwałbym ziszczeniem marzenia o takiej muzyce w Polsce. Wreszcie się udało! Niekiedy blisko tu do nagrań Franka Zappy, ale tych szlachetnych, instrumentalnych, jak powiedzmy Grand Wazoo. I mimo wszystko nie jest to muzyka retro. No, owszem, znajdziemy tu wyjątkowo upojny temat Columbo (autorstwa Tomasza Hessego), który brzmi jak hołd dla popularnej muzyki filmowej lat siedemdziesiątych (w dodatku wypada znacznie lepiej niż oryginalny temat z serialu). Ale raz, że numer ten w pewnym sensie zapowiada stylistykę, jaką obrali sobie współcześnie Mitch & Mitch, a dwa, że w swej pastiszowości stanowi jednak wyjątek na płycie. Przeważają formy dłuższe, ze szczególnym uwzględnieniem Tulku czy Jestem UFO, które zbudowane zostały na otwartej dla improwizacji formule. I to też niby można by przypisać latom siedemdziesiątym, ale przecież nie tylko im, bo akurat taka formuła zawsze zachowuje atrakcyjność. W dodatku na Enoptronii w miejsce typowych dla epoki funkowych zamuleń czy progowych łamańców, znajdziemy coś nowego: wyrafinowaną grę ciszą, która wyodrębniana zostaje sonicznymi przestrzeniami. To swojego rodzaju subtelną architektura wnętrz muzycznych, która zdaje się wiele zawdzięcza właśnie muzyce poważnej.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą trzeba powiedzieć o Enoptronii (i innych płytach Gwincinskiego). Chodzi o wspomnianą już wcześniej narracyjność. O to, że za poszczególnymi numerami zdają się kryć rozmaite wątki i opowieści. Od wyobraźni słuchacza, od jego przenikliwości zależy ile treści z nich wyłowi. A wydaje mi się, że mają one bardzo różny charakter: fantastyczny, anegdotyczny, ale też – kto wie? - hermetyczny, filozoficzny czy naukowy. Płyta zestawia te wątki, konfrontuje je ze sobą, a że posługuje się muzyczną scenografią czy kostiumem, to przypomina w tym
Rękopis znaleziony w Saragossie
Potockiego, z całą tą szkatułkową konstrukcją powieści, zachowaną również w sławetnym filmie Hasa. I można doszukiwać się - tu i na następnych płytach Gwizdka - różnych znaczeń, tak jak niektórzy interpretatorzy dopatrują się w strukturze Rękopisu kabalistyczne drzewa sefir. Ale można też po prostu cieszyć się wyrafinowaną i oryginalną muzyką, chłonąć jej niezwykłą, eteryczną atmosferę.
Zasygnalizowaliśmy wcześniej znaczący udział Gwincińskiego w Arhythmic Perfection Jerzego Mazzolla, teraz przyszedł czas, żeby wspomnieć o jego związku z sukcesem grupy Łoskot Mikołaja Trzaski. Gwizdek co prawda uważa siebie bardziej za gitarzystę niż perkusistę, jednak znaną kwestią jest jego specyficzny drive, to że gra na bębnach zdecydowanie do przodu, dbając o ciągłe podtrzymywanie intensywnego pulsu.  W transowej muzyce Łoskotu miało to niebagatelne znaczenie. Ale to tak na marginesie, zaś następna muzyczna szkatuła, do której musimy zaglądnąć, to grupa Gwinciński – Richter – Skolik, która wydała w 1998 roku płytę Jupiter, Urizen, Wernyhora, Trungpa. Muzyka z tego albumu wydaje się nawiązywać do idei otwartego i organicznego grania Trytonów, choć oczywiście skład, aura muzykowania, czy poziom realizacji jest tu inny. Loco Richter, muzyk niemiecko-częstochowski, gra tu nie tylko na basie, ale i na organach Hammonda. W wielogłosowy dialog muzyczny włącza się też – prócz gitary lidera – wiolonczela Suchodolskiej czy skrzypce Tomasza Muchy. A tam gdzie Gwizdek sięga po banjo – w wyróżniającej się nie tylko tytułem Ufologii trumn – perkusista Arkadiusz Skolik robi użytek z ksylofonu. Kolejny stylowy, intrygujący album!



Wraz z nowym wiekiem intensyfikuje się związek Gwincińskiego ze środowiskiem filmowym. Najpierw chodzi o pisanie muzyki, później – o czym za chwilę - o coś poważniejszego. Równocześnie powstaje całkiem nowy zespół i pojawia się nazwa, w której chyba zapisana została pewna idea artystyczna: NonLinear Ensemble. Nie jestem pewien czy zespół ten posiadał ścisły skład, w każdym razie, prócz Pawlickiego, istotnym partnerem Gwincińskiego w tamtym czasie zostaje też skrzypek, Łukasz Górewicz. Wkraczamy tym samym w najbardziej awangardowe rewiry twórczości Gwizdka, regiony najczystszej wolności twórczej, kreowania muzycznych rzeczywistości, które mogą niekiedy onieśmielić zastosowanymi środkami formalnymi, ale też poruszają jakimś duchem, który okazuje się bliski, a nawet znajomy.
Na wydanej w 2001 roku płycie Clever Nonsense and Other Outdoor Games mniej jest miejsca na wyrafinowane dialogi instrumentalistów, spotyka się tu za to współczesna kameralistyka z awangardowym minimalem, często podszytym szlachetną elektroniką. Płyta brzmi niecodziennie - jakby była efektem alchemicznych eksperymentów na gruncie muzycznym, próbą stworzenia nowych przestrzeni dźwiękowych, w których jest miejsce na subtelny humor i melancholię. To trochę wędrówka labiryntem rzeczywistości, choć możliwe, że odbywa się ona bez schodzenia z tapczanu, co jednak nie obniża intensywności wrażeń. Można się zdziwić, spotykając w jednym z zakamarków, rzucającego kostką Lecha Janerkę. Gwinciński, wraz z partnerami, posługuje się w tym wszystkim oryginalnym, bogatym, rozpoznawalnym językiem muzycznym, w którym przykuwają uwagę specyficzne współbrzmienia, rozwiązania harmoniczne, a czasem – jak w Tzeruf - dziwne przesunięcia rytmiczne. W te intrygujące sposoby budowania czasu i przestrzeni wmontowano skuteczną strategię unikania jednoznaczności i klisz, bo naprawdę trudno przewidzieć co stanie się za chwilę. To rodzaj wyrafinowanej gry z uważnym słuchaczem, który, po pierwsze, cieszy zmysły dźwiękami, po drugie, odczytuje stawiane znaki i odniesienia, po trzecie, rozpoczyna własną, niepowtarzalną grę wyobraźni w tworzonej przez dźwięki przestrzeni.
Za następną płytą Ensemblu, The Moon Music z 2002 roku, kryje się pewien niecodzienny koncept. Otóż dysk ten wypełnia 11 utworów, a każdy z nich został nagrany
podczas pełni Księżyca
- od grudnia 2000 do października 2001 roku. I mimo, że utwory mają różny charakter, to doprawdy, trudno o muzykę, która miałaby w sobie więcej magicznego, księżycowego światła. W niektórych fragmentach stanowi ono tło różnych ludzkich aktywności, ale w innych bije dostojnym blaskiem srebrnego, tajemniczego oblicza.
NonLinear Ensemble zogniskowało w tamtym czasie kompozytorską pracę Gwincińskiego. Sprawy zaszły daleko, o czym świadczą dwie części Szkoły Bydgoskiej (Bromberg Schule), wydane w roku 2008. Wspominam o nich poza chronologią, gdyż nie chcę o nich się rozpisywać – właściwie są to płyty z kameralną muzyką współczesną, zdecydowanie wykraczają więc poza ramy naszego pisma. Jeśli jednak przyjrzeć się ich zawartości, to można dostrzec pewne analogie z twórczością Zappy, który również pozwalał sobie na realizację radykalnie pojechanych pomysłów, ze czego wynikły dzieła niemające może zbyt wielu fanów, ale jednak budzące respekt. Jak tu: Gwizdkowa mutacja baśni muzycznej Piotruś i wilk, stworzona we współpracy z Krzysztofem Gruse - zawierająca dość jadowitą narrację w języku niemieckim  i autorskim wykonaniu - pozostawia słuchacza w niemym zadziwieniu.
Wcześniej jednak, w 2004, ukazała się druga płyta Maestro Trytonów, pod tytułem Heart of Gold. Jest to godna kontynuacja Enoptronii. Wraca tu żywe muzykowanie, wraca kontrabas („Świętego” zastąpił tymczasem Patryk Węcławek) i ogólnie jazzowa sekcja, ale można też powiedzieć, że na albumie tym Gwinciński zsyntetyzował swoje dotychczasowe doświadczenia. Również wpływ chłodnej nielinearności jest wyczuwalny. Więcej tu intrygujących brzmień akustycznych (gamelan!) i na pewno warto usłyszeć w jaki sposób szpinet (rodzaj klawesynu) niespodziewanie zagina harmoniczną czasoprzestrzeń tej muzyki. Doskonały album.
Zupełnie inną bajką jest Klub samotnych serce pułkownika Tesko z 2007 roku. To „Tesko” w tytule straszy – podobnie jak „pułkownik” - ale publicystyczny aspekt płyty, choć obecny i symptomatyczny dla „późnego Gwincińskiego” (o czym z chwilę), to jednak dla estetycznej wartości płyty ma znaczenie marginalne. Album zawiera piosenki, które w różny sposób nawiązują do wiadomej płyty The Beatles – czasem muzycznie, a częściej tekstowo, choć związki te są luźne, a czasem nawet – gdy Lucy zmienia się w Balladynę – umowne. Zresztą teksty te to osobny, obszerny temat – jeden z wielu, których nie zdążymy w tym krótkim tekście należycie przybliżyć – są fascynujące w swej niejednoznaczności. Zrozumiem jednak gdy ktoś powie, że chwilami są męczące. Ale tylko chwilami. Podobnie mogę przyjąć do wiadomości narzekania na wokal Gwizdka czy brzmienie płyty. Niemniej zostanę przy swoim zdaniu, bo mamy do czynienia z dziełem intrygującym i bezprecedensowym, jeśli chodzi o polską scenę. A jeśli przypomnicie sobie Państwo piosenkę Gatha z debiutu Trytonów, to będziemy mogli stwierdzić, że i jako autor piosenek Gwinciński ma swój styl i jego kariera mogła pewnie potoczyć się jakoś inaczej. Została zresztą też nagrana Gwizdkowa wersja Białego albumu, ale… No właśnie.


Słuchając przybliżonych wyżej płyt Gwincińskiego śledzi się właściwie liniowy rozwój jego muzyki, która z płyty na płytę staje się coraz bogatsza i pod różnymi względami doskonalsza. W pewnym momencie jednak zaczyna przybierać masa krytyczna. Można tę metaforę rozumieć pozytywnie, jako kumulację różnych artystycznych zainteresowań Gwizdka, ale też negatywnie – w związku z losem artysty na polskiej ziemi. Wreszcie następuje rozszczepienie. Rozszczepienie promienia oznacza równoczesne kierowanie się artysty w różnych kierunkach twórczości. Rozszczepienia atomu oznacza katastrofę. I mamy sytuację następującą: ostatnie płytowe wydawnictwa Gwincińskiego, to rok 2008. Powstającą później muzykę można odnaleźć tylko w sieci. Artysta emigruje do Anglii, a nakręcony przezeń, z środków prywatnych, pełnometrażowy film fabularny
Sherlock Holmes i ludzie jutra
od kilku lat czeka na swoją premierę w Polsce. Zmienił się też ton twórczości Gwizdka. W drugiej części Tesko pułkownika zastępuje Oberstunbanführer… Charakter zmiany nieźle pokazuje tytuł jednej z ostatnich płyt - VVSI: the Muscik.
Nie zmienia się jedno: że w każdym wydaniu sztuka Gwincińskiego jest charakterystyczna i rozpoznawalna. Cechuje ją przy tym specyficzna, wewnętrzna dynamika, a to, moim zdaniem, właściwość twórczości artystów tej rangi co Witkacy czy Zappa. Jest to coś, co przejawia się w różnych, nawet najmniejszych formach działalności artystycznej. Przykładem mogą być tu solowe występy z gitarą akustyczną, w czasie których Gwizdek w niezwykły sposób używa loop-stacji (a muszę zaznaczyć, że zwykle jestem wrogiem tego urządzenia). W zeszłym roku miałem też przyjemność usłyszeć Gwincińskiego na żywo, z Arhythmic Perfection. Był to dla mnie niezwykłe doświadczenie, głównie właśnie ze względu na Gwizdka, który nie rozpychał się ze swoją grą, uważnie obserwował zagęszczającą się sytuację na scenie. Kiedy zaczynał grać słychać było, że nie jest muzykiem, który codziennie ćwiczy na bębnach. Ale jego słynny drive od razu windował muzykę w górę. W dodatku w różnych momentach proponował różne rozwiązania rytmiczne i właściwie za każdym razem muzyka zyskiwała dzięki nim dodatkowy wymiar i ruszała w nowym kierunku.
Przyznaję, sobie pomyślałem wtedy, że takie rzeczy może robić tylko muzyczny geniusz.

(Magazyn Lizard, nr 29)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz