wtorek, 25 września 2018

Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski) (Bołt Records, 2017) - recenzja




Raphael Rogiński sięgnął tym razem do skarbca muzyki angielskiej doby baroku. Z czym może kojarzyć się taki siedemnastowieczny Albion, gdy wyjmie się zeń znaną z podręczników historii politykę? Mi kojarzy się z bujną zielenią, mgłami, tajemniczymi wrzosowiskami, morską bryzą i chmurnymi, malarskimi niebami. Muzyka Purcella dodaje do tego pejzażu element cywilizacji, w postaci barkowych struktur, skrojonych na miarę człowieka. Niczym brokatowy, subtelnie zdobiony kaftan.


Barokowe perełki – piętnaście fragmentów w 55 minut - przedstawione zostały bardzo różnorodnie. Kilka opracowano - analogicznie do płyty Bach Bleach  - na samą akustycznie brzmiącą gitarę. Większość opiera się na dźwiękach właściwych Gibsonowi Raphaela, które często zaskakująco wdzięcznie przenikają się z brzmieniami instrumentów klawiszowych. W utworach wokalnych pojawia się zjawiskowy głos Olgi Mysłowskiej. Cały album staje się w ten sposób czymś w rodzaju mozaiki, ale też wciąż pozostaje przemyślaną całością.

Jeśli kogoś zaniepokoiła obecność klawiszy, to muszę uspokoić. Organowe rejestry syntezatorów i dźwięki Mooga mają dość eteryczny charakter, brzmią plastycznie, a przy tym organicznie. Nadają one nagraniom smak, który może przywoływać skojarzenia z This Mortal Coil, Cocteau Twins czy nawet Dead Can Dance. Choć brzmieniowo i kompozycyjnie (ha!) Purcell góruje zapewne nad wykonawcami z 4AD. Z drugiej strony cała ta niezwykła robota gitarowa – z miejscowym spiętrzaniem ścieżek, a nawet sprzężeniami – w połączeniu ze sposobem wyprodukowania płyty, pozostawia wrażenie czegoś awangardowego. Można powiedzieć, że mimo zachowania oryginalnych partytur, doszło tu do zdekonstruowania muzyki Purcella. Są momenty, że ucho musi zmagać się z dziwnością muzycznej materii, jej odkształceniami i załamaniami. Ale to jest właśnie najlepsze. Są przecież takie działa sztuki, które z początku wydają się nam w swej dziwaczności trudne do zaakceptowania, i dopiero po chwili zaczynają odkrywać treści, które zachowują walor niezwykłości, ale równocześnie zdają się skądś znane i tak pociągające, jak tajemnicza głębia własnych snów. Purcell ma też w sobie coś niepokojącego, może niezdrowego. Jakby wypełniało go fosforyzujące próchno. Ale na tym podłożu rosną bujnie owe osobliwe opowieści o naturze, śmierci, miłości i zaświatach. 


Rzadko mamy do czynienia z taką przewrotną, estetyczną dojrzałością. Zdaje sobie sprawę, że nie jest to muzyka, która każdemu przypadnie do gustu. Jeśli ktoś na przykład lubi malarstwo Caspara Davida Friedricha, to powinien jednak spróbować. Natomiast myślę, że istnieje wiele przesłanek by ta właśnie płyta z katalogu Bołt stała się płytą kultową. Dla mnie już jest.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz