Siódemka to
poważna sprawa. Taki organizm dźwiękowy, którego ocena długo jeszcze będzie
dojrzewać. Nowa przestrzeń, której architekturę trudno ogarnąć od razu. Pamiętacie
jak Armia wydała płytę Freak? Tu właściwie
mamy do czynienia z podobną sytuacją. Voo Voo zrobiło co chciało, poszło w
stronę nieoczekiwaną, zmieniło się bardzo, ale mimo wszystko – podobnie jak na Freaku – zachowana została esencja
zespołu: coś, co jest jak zapach – rzecz bardzo ulotna, ale stanowiąca o tym,
że wciąż można poczuć się jak w domu.
Zmienił się właściwie cały sposób
prowadzenia muzycznej narracji - przy pierwszym kontakcie z tą nową
muzyką można się więc poczuć zdezorientowanym. Nie do końca wiadomo na czym skupić
uwagę. Świadomie zrezygnowano przecież z naturalnej dla Voo Voo dynamiki i
właściwej zespołowi ekspresji instrumentalnej (na całej płycie usłyszymy tylko
jedną solówkę gitarową). Muzyka budowana jest w oparciu o powtarzające się
struktury, a to co najważniejsze rozgrywa się w przestrzeni, która została
pozostawiona pomiędzy nimi. Element piosenkowy przetrwał – choć mocno
rozciągnięty w czasie - ale stanowi tylko zewnętrzną warstwę: powierzchnię, pod
którą kryje się właściwe bogactwo albumu.
Każda z siedmiu kompozycji ma swoją
specyfikę, własny nerw i kolorystykę. Całość jest jednak wybitnie spójna i
logicznie poukładana. Waglewski mówił w wywiadach o „graniu ciszą” i
rzeczywiście ciszy między dźwiękami jest sporo. Nie powiedział jednak, że z tej
nowej praktyki – schodzenia głębiej pod powierzchnię piosenki - wyrośnie aż tak
inne od dotychczasowego środowisko dźwięków. Zdają się one odwzorowywać w jakiś
sposób szumy i dudnienia dochodzące z miasta, ale przede wszystkim oddają efekt
nasłuchiwania jakiejś wewnętrznej, mentalnej, najbardziej prywatnej
przestrzeni. Dlatego pewnie cała Siódemka
dźwiękowo faluje na różnych poziomach w sposób hipnotyczny.
Język muzyczny Voo
Voo na 7 zdradza pokrewieństwo z pozornie
monotonnym, trzydziestominutowym utworem He
Loved Him Madly Davisa. Czasem przywodzi też na myśl King Crimson ery Belewa
– który zresztą też czerpał z Get Up With
It Milesa - albo nawet zespół Earth (choć co do umiejętności Amerykanom daleko
do Voo Voo). Są momenty, które zdają się odwoływać do muzyki współczesnej i to
nie tylko ze względu na sopran Joanny Wydorskiej, brzmienie kwartetu
smyczkowego czy fortepianu. Pojawiają się także techniczne drobiazgi, jak efekt
e-bow, którego użycie w otwarciu świetnie wprowadza w falującą aurę albumu. Frapujące
dubowe przestrzenie oraz takie zabawy, że w lewym głośniku słychać nabranie
powietrza, które wraz z dźwiękiem saksofonu wylatuje w prawym, to nagroda dla
uważnego słuchacza. Najważniejsze jednak, że tak naprawdę ta muzyka jest po
prostu własna i oryginalna. Z płyt samego Voo Voo chyba najbardziej przypomina
Oov Oov, a to dlatego, że mimo użycia odmiennych środków muzycznych, zarysowuje
podobny „pejzaż wewnętrzny”.
Ale kiedy w finałowym Wtorku pojawia się aura Dobry
wieczór, kiedy skonstatujemy, że podobne delikatne muśnięcia muzycznej
historii zespołu – obok masy nowych dźwięków - pojawiały się już wcześniej, to
można dojść do wniosku, że Siódemka to
nie tylko zamknięta opowieść, ale też, paradoksalnie, podsumowanie dotychczasowej
działalności Voo Voo. I daje to jakieś
poczucie pełni.
Choć akurat księżyc w ostatnich słowach płyty został
potraktowany niezbyt elegancko, a właściwie skandalicznie nieelegancko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz